Ze świata nieruchomości - strona 126

Kredyt Bank zwolni w ramach zwolnień grupowych 300 osób

Kredyt Bank w ramach zwolnień grupowych chce zwolnić do 300 osób w związku z pogorszeniem sytuacji gospodarczej oraz koniecznością obniżenia kosztów prowadzonej działalności - podał bank w komunikacie.
Dalsze ograniczenia zatrudnienia będą osiągnięte w wyniku naturalnych odejść i nieprzedłużania umów na czas określony, w tym w spółkach Grupy KB o około 200 osób.

"Zarząd Banku informuje, że w związku z pogorszeniem sytuacji gospodarczej oraz koniecznością obniżenia kosztów prowadzonej działalności, podjął decyzję o zmniejszeniu zatrudnienia. W Banku planowane jest zmniejszenie zatrudnienia obejmujące do 300 osób w formie zwolnień grupowych. W wyniku konsultacji z Radą Pracowników zostały uzgodnione procedury, warunki, terminy oraz poziom optymalizacji zatrudnienia" - podał bank.

"Dalsze ograniczenia zatrudnienia zostaną osiągnięte w wyniku naturalnych odejść oraz nieprzedłużania umów na czas określony, w tym w spółkach Grupy KB o około 200 osób" - podano.

Według wstępnych danych skonsolidowany zysk netto grupy Kredyt Banku w czwartym kwartale 2008 roku wyniósł co najmniej 60 mln zł, a wynik z tytułu odsetek wyniósł w IV kwartale 292,3 mln zł. Koszty działania i koszty ogólnego zarządu wyniosły 299,8 mln zł.

Pełny raport za czwarty kwartał Kredyt Bank przedstawi 12 lutego.
onet.pl/(PAP, tm/11.02.2009, godz. 08:54)

Plan ratunkowy Pawlaka

Polskie Stronnictwo Ludowe zamierza przygotować plan raturnkowy dla Polski, będący w opozycji do programu rządowego - pisze "Polska".
Dziennik informuje, że wicepremier Waldemar Pawlak zatrudnił 25 ekspertów, którzy pracują nad nowym programem ratowania polskiej gospodarki. Polegałby on na odblokowaniu rynku kredytów dla przedsiębiorstw, zachęcaniu klientów i firm do inwestycji, rozwiązaniu problemu opcji walutowych. Waldemar Pawlak chce także pomóc osobom zadłużonym w bankach w spłacie kredytów.

Zgodnie z planem PSL, jak pisze "Polska" jego koszty miałby ponieść budżet państwa. Program bowiem spowodowałby zwiększenia deficytu budżetowego i umniejszenia wpływów do kasy państwa. Projekt wiceministra- według gazety- kosztowałby ponad 15 miliardów złotych.

"Polska" podkreśla, że projekt PSL stoi w opozycji do programu ratunkowego Donalda Tuska, który zaordynował ostre cięcia w ministerstwach i utrzymanie deficytu na poziomie 18,2 mld zł.

Według gazety, Pawlak proponuje też unieważnienie kontraktów walutowych, które firmy zawierały z bankami. Miałoby to uchronić je przed stratami wynikającymi ze spadku kursu złotego. Chciałby także wprowadzić

dopłaty do kredytów hipotecznych dla osób, które mają problem z obsługą zadłużenia.
onet.pl/(IAR, tm/11.02.2009, godz. 06:26)

Plan ratunkowy Pawlaka

Polskie Stronnictwo Ludowe zamierza przygotować plan raturnkowy dla Polski, będący w opozycji do programu rządowego - pisze "Polska".
Dziennik informuje, że wicepremier Waldemar Pawlak zatrudnił 25 ekspertów, którzy pracują nad nowym programem ratowania polskiej gospodarki. Polegałby on na odblokowaniu rynku kredytów dla przedsiębiorstw, zachęcaniu klientów i firm do inwestycji, rozwiązaniu problemu opcji walutowych. Waldemar Pawlak chce także pomóc osobom zadłużonym w bankach w spłacie kredytów.

Zgodnie z planem PSL, jak pisze "Polska" jego koszty miałby ponieść budżet państwa. Program bowiem spowodowałby zwiększenia deficytu budżetowego i umniejszenia wpływów do kasy państwa. Projekt wiceministra- według gazety- kosztowałby ponad 15 miliardów złotych.

"Polska" podkreśla, że projekt PSL stoi w opozycji do programu ratunkowego Donalda Tuska, który zaordynował ostre cięcia w ministerstwach i utrzymanie deficytu na poziomie 18,2 mld zł.

Według gazety, Pawlak proponuje też unieważnienie kontraktów walutowych, które firmy zawierały z bankami. Miałoby to uchronić je przed stratami wynikającymi ze spadku kursu złotego. Chciałby także wprowadzić

dopłaty do kredytów hipotecznych dla osób, które mają problem z obsługą zadłużenia.
onet.pl/(IAR, tm/11.02.2009, godz. 06:26)

Na czym stoją Złote Tarasy?

Europejski Trybunał Praw Człowieka pyta Polskę, czy procedury administracyjne, dotyczące zwrotu ziemi, na której stoi jedno ze stołecznych centrów handlowych - Złote Tarasy - nie trwały zbyt długo. Skargę do Strasburga złożyła w tej sprawie spadkobierczyni jednego z dawnych właścicieli tego terenu.

Teren, na którym obecnie stoi centrum, został przekazany w wieczyste użytkowanie miastu na podstawie tzw. dekretu Bieruta w październiku 1945 roku. W marcu 2001 roku gmina Warszawa podpisała kontrakt ws. budowy Złotych Tarasów. Władze miasta podpisały też porozumienie ze spadkobiercami działek, na których je budowano.

Jednak jedna ze spadkobierczyń złożyła w warszawskim Sądzie Okręgowym pozew, w którym domagała się anulowania kontraktu z 2001 roku. We wrześniu 2003 roku sąd odrzucił jej pozew, podobnie uczynił Sąd Apelacyjny.

Kobieta złożyła więc w roku 2004 pozew cywilny przeciwko miastu, domagając się zadośćuczynienia za odrzucenie w roku 1975 skargi jej ojca, który domagał się przywrócenia mu prawa do wieczystego użytkowania gruntu. Sąd Okręgowy w 2006 roku w wyroku wstępnym uznał, że spadkobierczyni właścicieli tego terenu miała prawo uzyskania prawa do wieczystego użytkowania gruntu i powinno to było zostać rozpatrzone przed przekazaniem terenu spółce, która budowała Złote Tarasy.

Władze miasta złożyły apelację; Sąd Apelacyjny uznał, że władze miasta miały prawo zadysponować tym terenem w sposób, jaki uczyniły, a spadkobiercy właścicieli terenu nie mieli prawa do tej ziemi. Zwrócił też uwagę, że kobieta otrzymała rekompensatę w wysokości 112 tys. zł. Sąd Najwyższy odrzucił kasację kobiety.

Oprócz skargi ojca kobiety z 1975 roku, ona sama od 1999 roku domagała się uznania decyzji o przekazaniu tego terenu miastu za nieważną. Jak podaje Trybunał w Strasburgu, sprawa toczy się nadal.

Trybunał zwraca też uwagę, że Najwyższa Izba Kontroli zakwestionowała wycenę wartości nieruchomości, przekazanej przez miasto jako "aport do kapitału zakładowego spółki"; uznała, że przekazując ziemię oparto się na wycenach sprzed kilku lat; tymczasem w momencie przekazania rynkowa wartość ziemi była wyższa.

Obecnie w warszawskim sądzie toczy się sprawa, dotycząca sprzedaży gruntu pod Złote Tarasy. Czterej samorządowcy gminy Centrum z lat 2000-2002: burmistrz Jan Wieteska i jego zastępcy Wojciech Szymborski, Jerzy Guz i Bogdan Michalski są oskarżeni o niedopełnienie obowiązków i "narażenie majątku miasta na szkodę dużych rozmiarów".

Zdaniem prokuratury, dopuścili się przestępstwa, bo jako zarząd gminy zimą 2001 r. zgodzili się na wniesienie okazałej miejskiej działki w centrum aportem do spółki deweloperskiej z ING Real Estate, która zamierzała budować centrum Złote Tarasy. Według prokuratury (zawiadomionej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego), działka u zbiegu ul. Emilii Plater i Złotej została oddana Holendrom po zaniżonej o ok. 100 mln zł wartości oraz mimo nierozpatrzonych roszczeń spadkobierców przedwojennych właścicieli do tego terenu.

interia.pl

Na czym stoją Złote Tarasy?

Europejski Trybunał Praw Człowieka pyta Polskę, czy procedury administracyjne, dotyczące zwrotu ziemi, na której stoi jedno ze stołecznych centrów handlowych - Złote Tarasy - nie trwały zbyt długo. Skargę do Strasburga złożyła w tej sprawie spadkobierczyni jednego z dawnych właścicieli tego terenu.

Teren, na którym obecnie stoi centrum, został przekazany w wieczyste użytkowanie miastu na podstawie tzw. dekretu Bieruta w październiku 1945 roku. W marcu 2001 roku gmina Warszawa podpisała kontrakt ws. budowy Złotych Tarasów. Władze miasta podpisały też porozumienie ze spadkobiercami działek, na których je budowano.

Jednak jedna ze spadkobierczyń złożyła w warszawskim Sądzie Okręgowym pozew, w którym domagała się anulowania kontraktu z 2001 roku. We wrześniu 2003 roku sąd odrzucił jej pozew, podobnie uczynił Sąd Apelacyjny.

Kobieta złożyła więc w roku 2004 pozew cywilny przeciwko miastu, domagając się zadośćuczynienia za odrzucenie w roku 1975 skargi jej ojca, który domagał się przywrócenia mu prawa do wieczystego użytkowania gruntu. Sąd Okręgowy w 2006 roku w wyroku wstępnym uznał, że spadkobierczyni właścicieli tego terenu miała prawo uzyskania prawa do wieczystego użytkowania gruntu i powinno to było zostać rozpatrzone przed przekazaniem terenu spółce, która budowała Złote Tarasy.

Władze miasta złożyły apelację; Sąd Apelacyjny uznał, że władze miasta miały prawo zadysponować tym terenem w sposób, jaki uczyniły, a spadkobiercy właścicieli terenu nie mieli prawa do tej ziemi. Zwrócił też uwagę, że kobieta otrzymała rekompensatę w wysokości 112 tys. zł. Sąd Najwyższy odrzucił kasację kobiety.

Oprócz skargi ojca kobiety z 1975 roku, ona sama od 1999 roku domagała się uznania decyzji o przekazaniu tego terenu miastu za nieważną. Jak podaje Trybunał w Strasburgu, sprawa toczy się nadal.

Trybunał zwraca też uwagę, że Najwyższa Izba Kontroli zakwestionowała wycenę wartości nieruchomości, przekazanej przez miasto jako "aport do kapitału zakładowego spółki"; uznała, że przekazując ziemię oparto się na wycenach sprzed kilku lat; tymczasem w momencie przekazania rynkowa wartość ziemi była wyższa.

Obecnie w warszawskim sądzie toczy się sprawa, dotycząca sprzedaży gruntu pod Złote Tarasy. Czterej samorządowcy gminy Centrum z lat 2000-2002: burmistrz Jan Wieteska i jego zastępcy Wojciech Szymborski, Jerzy Guz i Bogdan Michalski są oskarżeni o niedopełnienie obowiązków i "narażenie majątku miasta na szkodę dużych rozmiarów".

Zdaniem prokuratury, dopuścili się przestępstwa, bo jako zarząd gminy zimą 2001 r. zgodzili się na wniesienie okazałej miejskiej działki w centrum aportem do spółki deweloperskiej z ING Real Estate, która zamierzała budować centrum Złote Tarasy. Według prokuratury (zawiadomionej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego), działka u zbiegu ul. Emilii Plater i Złotej została oddana Holendrom po zaniżonej o ok. 100 mln zł wartości oraz mimo nierozpatrzonych roszczeń spadkobierców przedwojennych właścicieli do tego terenu.

interia.pl

Jak kupić na wtórnym?

Zanim kupisz mieszkanie na rynku wtórnym, sprawdź je dokładnie. Od kilku miesięcy w całej Polsce obserwujemy spadki cen nieruchomości. Wiele osób, które do tej pory wstrzymywały się z podjęciem decyzji, zaczyna szukać swojego wymarzonego mieszkania.

A że na rynku jest bardzo dużo lokali, które nie sprzedają się już tak szybko jak kiedyś, mamy sporo czasu na wybranie najlepszej propozycji i wynegocjowanie atrakcyjnej ceny.

Jeszcze kilka lat temu kiedy znaleźliśmy mieszkanie, które nam się spodobało, musieliśmy niemalże natychmiast się decydować i wpłacać zaliczkę, żeby nikt nas nie ubiegł, a umowy przedwstępne często spisywane były na kolanie. Czasem sprzedający urządzali licytację i sprzedawali swoje lokum temu, kto zaproponował najlepszą (czyli najwyższą) cenę. Całe szczęście, że czasy te już minęły i teraz to kupujący licytują najlepszą (najniższą) dla siebie cenę. Nie trzeba się też spieszyć z podejmowaniem decyzji. Przeciętne mieszkanie sprzedaje się teraz kilka miesięcy i, chociaż chętnych jest dużo, transakcji nie zawiera się wiele, a to z powodu słabej dostępności kredytów.

Jeżeli jednak nasza sytuacja pozwala nam na zaciągnięcie kredytu lub zakup mieszkania za gotówkę, możemy śmiało zabrać się za szukanie mieszkania. Musimy jednak pamiętać o kilku ważnych rzeczach, które musimy sprawdzić, zanim podpiszemy umowę.

1. Kondycja mieszkania i budynku

Jeżeli zainteresuje nas jakieś mieszkanie, sprawdźmy dokładnie, w jakim jest stanie. Lokale w starym budownictwie mają też stare instalacje centralnego ogrzewania czy wodno-kanalizacyjne (chociaż w dużej części były one wymieniane). Budynki takie zazwyczaj mają starą elewację, a klatki schodowe pozostawiają wiele do życzenia. W takim wypadku dowiedzmy się, czy i na kiedy planowany jest remont. Zbywcy zazwyczaj zapewniają o tym, że wymiana instalacji, remont klatki schodowej czy ocieplanie budynku przewidziane jest na przyszły rok. Niestety najczęściej po dwóch latach nadal nic się nie dzieje. Aby uchronić się przed taką sytuacją, dowiedzmy się w administracji budynku lub spółdzielni, jak faktycznie wygląda sytuacja i czy planowane są jakieś remonty.

Warto też sprawdzić najbliższe sąsiedztwo. Mieszkanie przy zajezdni autobusowej czy przepompowni ścieków na pewno nie należy do najprzyjemniejszych, dlatego warto poświęcić chwilę na spacer po okolicy. Jeśli obok naszego budynku są tylko puste działki i nic nie zakłóca nam widoku na zieleń, lepiej sprawdzić, czy coś nam tego widoku w najbliższym czasie nie zasłoni. I nawet jeśli sprzedający zapewnia nas, że na sąsiednich działkach nic nie powstanie, wybierzmy się do urzędu gminy i sprawdźmy, co może w tych miejscach powstać.

2. Własność

Jeżeli osoba sprzedająca mieszkanie podaje się za właściciela, sprawdźmy, czy na pewno nim jest. Nie chcemy paść przecież ofiarą oszusta, który twierdzi, że mieszkanie jest jego własnością, a w rzeczywistości tylko je wynajmuje. Po pierwsze poprośmy o dokumenty świadczące o własności, czyli akt notarialny nabycia nieruchomości. Tam zapisane będzie, kto dokonał zakupu mieszkania.

Jeśli mieszkanie ma założoną księgę wieczystą, znajdziemy w niej informację o tym, kto jest właścicielem. Taki zapis znajduje się w dziale II księgi wieczystej, a jej odpis możemy dostać w wydziale wieczystoksięgowym sądu rejonowego. Jeżeli widnieją tam też inni właściciele, muszą oni także przystąpić do transakcji, ewentualnie może to zrobić jedna osoba posiadająca ich pełnomocnictwa potwierdzone notarialnie. Pamiętajmy jednak o dokładnym sprawdzeniu danych w pełnomocnictwie, ponieważ musimy je również przekazać do banku, który będzie udzielał nam kredytu na zakup mieszkania. Jeżeli dane nie będą się zgadzały ze stanem faktycznym, proces otrzymania kredytu może się przedłużyć.

W przypadku mieszkań spółdzielczo-własnościowych powinniśmy udać się do spółdzielni, gdzie otrzymamy informacje o właścicielach. Takie zaświadczenie ze spółdzielni może nam też przedstawić sprzedający.

3. Księga wieczysta

Kupując mieszkanie hipoteczne, dokładnie sprawdźmy jego księgę wieczystą. Posiadając numer KW (właściciel powinien nam go udostępnić bez problemu), otrzymamy odpis w wydziale wieczystoksięgowym sądu rejonowego. Koszt odpisu to tylko 30 PLN.

W dziale I znajdziemy informacje o mieszkaniu. Oprócz adresu jest tam również dokładny metraż i liczba pomieszczeń. Pozwoli nam to na zweryfikowanie tego, czy właściciel nie wprowadził nas w błąd, mówiąc o wielkości mieszkania. W dziale II natomiast znajdziemy informację o tym, kto jest właścicielem nieruchomości.

W dziale III mieszczą się informacje o ograniczonych prawach rzeczowych i ograniczeniach w rozporządzaniu nieruchomością. Ta część księgi wieczystej powinna być pusta, a jeśli znajdują się tam jakieś wpisy, musimy poprosić o ich wyjaśnienie.

Jeżeli mieszkanie obciążone jest kredytem hipotecznym, dowiemy się tego z działu IV (oczywiście lepiej, jeśli najpierw powie nam o tym właściciel). Tu znajdziemy informacje o tym, jakie są to hipoteki (kaucyjna czy zwykła), z dokładnym określeniem wysokości, waluty, nazwą banku, który udzielił kredytu oraz terminu spłaty. Wpisana hipoteka nie jest niczym niebezpiecznym, ponieważ po spłacie kredytu przez zbywcę zostanie wykreślona z księgi wieczystej.

Odpis KW jest ważny ok. miesiąca, więc przed podpisaniem umowy ostatecznej powinniśmy postarać się o nowy. Sprawdźmy wtedy, czy nie pojawiły się jakieś nowe informacje, które mogłyby zaważyć na zawarciu transakcji.

4. Inne dokumenty

Jeśli nabywane przez nas mieszkanie jest spółdzielczo-własnościowe, zbywca powinien nam dostarczyć zaświadczenie ze spółdzielni o możliwości sprzedaży lokalu. Pismo takie zawiera potwierdzenie tego, że właściciel dotychczas wywiązywał się ze zobowiązań względem spółdzielni i że nie ma przeciwwskazań do sprzedaży mieszkania, oraz że wcześniej nie były składane wnioski o sprzedaż. Poprośmy też o informacje ze spółdzielni o tym, czy przewidziane są jakieś remonty, które obciążać będą właścicieli. Dodatkowe koszty mogą sprawić, że cena mieszkania wzrośnie. Jeżeli tak będzie, spróbujmy negocjować z właścicielem niższą kwotę.

Warto też sprawdzić w administracji lub spółdzielni, czy właściciel nie zwleka z opłatami. Najlepiej poprosić o zaświadczenie na piśmie. Co prawda sprzedający w umowie oświadcza, że nie ma żadnych zadłużeń względem mieszkania, ale kiedy po kilku miesiącach okaże się, że jednak ma, możemy mieć problem z odnalezieniem go i całą należność będziemy musieli uregulować my. Co prawda możemy sprawę skierować do sądu, ale czasem gra nie warta jest świeczki (jeśli zadłużenie wynosi kilkaset złotych).

5. Umowa przedwstępna

Kiedy już sprawdzimy mieszkanie i skompletujemy dokumenty, czas na podpisanie umowy przedwstępnej. Dla naszego bezpieczeństwa najlepiej podpisać ją w formie aktu notarialnego. Jednak bez względu na to, czy jest to umowa notarialna czy cywilno-prawna musimy pamiętać o najważniejszych zapisach.

Bardzo ważne jest określenie terminów podpisania umowy ostatecznej, przekazania zadatku, wyprowadzenia się zbywcy z mieszkania oraz jego przekazania. W umowie musi być bardzo dokładnie opisane mieszkanie, które kupujemy, jego metraż i cena. Powinno się tam też znaleźć oświadczenie sprzedającego, że mieszkanie nie jest w żaden sposób zadłużone (np. zaległości w opłacaniu czynszu lub podatku gruntowego). Jeżeli jest ono obciążone hipoteką, musi być ona dokładnie określona (wartość, nazwa banku). Zbywca musi zobowiązać się do spłacenia kredytu w określonym terminie (a później przedstawić nam zaświadczenie o spłacie), co najczęściej następuje już po umowie ostatecznej.

W umowie przedwstępnej można też wyszczególnić, co pozostaje w mieszkaniu. Najlepiej zapisać to jako aneks do umowy.

Pamiętajmy o tym, żeby jak najlepiej dopasować terminy do własnych możliwości. Zanim podpiszemy umowę, dowiedzmy się w banku, jak długo będziemy czekać na udzielenie kredytu, dodajmy do tego dwa lub trzy tygodnie i na tej podstawie określmy termin podpisania umowy ostatecznej.

6. Umowa ostateczna i przekazanie mieszkania

Umowa ostateczna zawsze jest podpisywana w formie aktu notarialnego i zazwyczaj wygląda tak samo. Przed jej podpisaniem zbywca musi przedstawić zaświadczenie o wymeldowaniu wszystkich osób z mieszkania.

W umowie określamy kiedy wpłacone zostaną pieniądze (określmy to rozsądnie, zgodnie z naszymi możliwościami) oraz termin przekazania mieszkania.

W dniu przekazania mieszkania należy spisać protokół zdawczo-odbiorczy. Musi się tam znaleźć między innymi stan liczników. Od tego momentu to my, jako nowi właściciele jesteśmy zobowiązani do dokonywania wszelkich opłat. Powinniśmy podpisać umowy z zakładem energetycznym i gazowym. W tym celu musimy przedłożyć protokół zdawczo-odbiorczy, akt notarialny nabycia mieszkania oraz dowód tożsamości.

Kiedy już dostaniemy klucze do mieszkania, będziemy mogli poczuć się jak prawdziwi właściciele (nie licząc oczywiście banku, który wspaniałomyślnie udzielił nam kredytu). Nie pozostaje nam już nic innego jak rozpoczęcie urządzania naszego wymarzonego M.

Aleksandra Szarek

specjalista rynku nieruchomości

Home Broker

źródło informacji: INTERIA.PL

Jak kupić na wtórnym?

Zanim kupisz mieszkanie na rynku wtórnym, sprawdź je dokładnie. Od kilku miesięcy w całej Polsce obserwujemy spadki cen nieruchomości. Wiele osób, które do tej pory wstrzymywały się z podjęciem decyzji, zaczyna szukać swojego wymarzonego mieszkania.

A że na rynku jest bardzo dużo lokali, które nie sprzedają się już tak szybko jak kiedyś, mamy sporo czasu na wybranie najlepszej propozycji i wynegocjowanie atrakcyjnej ceny.

Jeszcze kilka lat temu kiedy znaleźliśmy mieszkanie, które nam się spodobało, musieliśmy niemalże natychmiast się decydować i wpłacać zaliczkę, żeby nikt nas nie ubiegł, a umowy przedwstępne często spisywane były na kolanie. Czasem sprzedający urządzali licytację i sprzedawali swoje lokum temu, kto zaproponował najlepszą (czyli najwyższą) cenę. Całe szczęście, że czasy te już minęły i teraz to kupujący licytują najlepszą (najniższą) dla siebie cenę. Nie trzeba się też spieszyć z podejmowaniem decyzji. Przeciętne mieszkanie sprzedaje się teraz kilka miesięcy i, chociaż chętnych jest dużo, transakcji nie zawiera się wiele, a to z powodu słabej dostępności kredytów.

Jeżeli jednak nasza sytuacja pozwala nam na zaciągnięcie kredytu lub zakup mieszkania za gotówkę, możemy śmiało zabrać się za szukanie mieszkania. Musimy jednak pamiętać o kilku ważnych rzeczach, które musimy sprawdzić, zanim podpiszemy umowę.

1. Kondycja mieszkania i budynku

Jeżeli zainteresuje nas jakieś mieszkanie, sprawdźmy dokładnie, w jakim jest stanie. Lokale w starym budownictwie mają też stare instalacje centralnego ogrzewania czy wodno-kanalizacyjne (chociaż w dużej części były one wymieniane). Budynki takie zazwyczaj mają starą elewację, a klatki schodowe pozostawiają wiele do życzenia. W takim wypadku dowiedzmy się, czy i na kiedy planowany jest remont. Zbywcy zazwyczaj zapewniają o tym, że wymiana instalacji, remont klatki schodowej czy ocieplanie budynku przewidziane jest na przyszły rok. Niestety najczęściej po dwóch latach nadal nic się nie dzieje. Aby uchronić się przed taką sytuacją, dowiedzmy się w administracji budynku lub spółdzielni, jak faktycznie wygląda sytuacja i czy planowane są jakieś remonty.

Warto też sprawdzić najbliższe sąsiedztwo. Mieszkanie przy zajezdni autobusowej czy przepompowni ścieków na pewno nie należy do najprzyjemniejszych, dlatego warto poświęcić chwilę na spacer po okolicy. Jeśli obok naszego budynku są tylko puste działki i nic nie zakłóca nam widoku na zieleń, lepiej sprawdzić, czy coś nam tego widoku w najbliższym czasie nie zasłoni. I nawet jeśli sprzedający zapewnia nas, że na sąsiednich działkach nic nie powstanie, wybierzmy się do urzędu gminy i sprawdźmy, co może w tych miejscach powstać.

2. Własność

Jeżeli osoba sprzedająca mieszkanie podaje się za właściciela, sprawdźmy, czy na pewno nim jest. Nie chcemy paść przecież ofiarą oszusta, który twierdzi, że mieszkanie jest jego własnością, a w rzeczywistości tylko je wynajmuje. Po pierwsze poprośmy o dokumenty świadczące o własności, czyli akt notarialny nabycia nieruchomości. Tam zapisane będzie, kto dokonał zakupu mieszkania.

Jeśli mieszkanie ma założoną księgę wieczystą, znajdziemy w niej informację o tym, kto jest właścicielem. Taki zapis znajduje się w dziale II księgi wieczystej, a jej odpis możemy dostać w wydziale wieczystoksięgowym sądu rejonowego. Jeżeli widnieją tam też inni właściciele, muszą oni także przystąpić do transakcji, ewentualnie może to zrobić jedna osoba posiadająca ich pełnomocnictwa potwierdzone notarialnie. Pamiętajmy jednak o dokładnym sprawdzeniu danych w pełnomocnictwie, ponieważ musimy je również przekazać do banku, który będzie udzielał nam kredytu na zakup mieszkania. Jeżeli dane nie będą się zgadzały ze stanem faktycznym, proces otrzymania kredytu może się przedłużyć.

W przypadku mieszkań spółdzielczo-własnościowych powinniśmy udać się do spółdzielni, gdzie otrzymamy informacje o właścicielach. Takie zaświadczenie ze spółdzielni może nam też przedstawić sprzedający.

3. Księga wieczysta

Kupując mieszkanie hipoteczne, dokładnie sprawdźmy jego księgę wieczystą. Posiadając numer KW (właściciel powinien nam go udostępnić bez problemu), otrzymamy odpis w wydziale wieczystoksięgowym sądu rejonowego. Koszt odpisu to tylko 30 PLN.

W dziale I znajdziemy informacje o mieszkaniu. Oprócz adresu jest tam również dokładny metraż i liczba pomieszczeń. Pozwoli nam to na zweryfikowanie tego, czy właściciel nie wprowadził nas w błąd, mówiąc o wielkości mieszkania. W dziale II natomiast znajdziemy informację o tym, kto jest właścicielem nieruchomości.

W dziale III mieszczą się informacje o ograniczonych prawach rzeczowych i ograniczeniach w rozporządzaniu nieruchomością. Ta część księgi wieczystej powinna być pusta, a jeśli znajdują się tam jakieś wpisy, musimy poprosić o ich wyjaśnienie.

Jeżeli mieszkanie obciążone jest kredytem hipotecznym, dowiemy się tego z działu IV (oczywiście lepiej, jeśli najpierw powie nam o tym właściciel). Tu znajdziemy informacje o tym, jakie są to hipoteki (kaucyjna czy zwykła), z dokładnym określeniem wysokości, waluty, nazwą banku, który udzielił kredytu oraz terminu spłaty. Wpisana hipoteka nie jest niczym niebezpiecznym, ponieważ po spłacie kredytu przez zbywcę zostanie wykreślona z księgi wieczystej.

Odpis KW jest ważny ok. miesiąca, więc przed podpisaniem umowy ostatecznej powinniśmy postarać się o nowy. Sprawdźmy wtedy, czy nie pojawiły się jakieś nowe informacje, które mogłyby zaważyć na zawarciu transakcji.

4. Inne dokumenty

Jeśli nabywane przez nas mieszkanie jest spółdzielczo-własnościowe, zbywca powinien nam dostarczyć zaświadczenie ze spółdzielni o możliwości sprzedaży lokalu. Pismo takie zawiera potwierdzenie tego, że właściciel dotychczas wywiązywał się ze zobowiązań względem spółdzielni i że nie ma przeciwwskazań do sprzedaży mieszkania, oraz że wcześniej nie były składane wnioski o sprzedaż. Poprośmy też o informacje ze spółdzielni o tym, czy przewidziane są jakieś remonty, które obciążać będą właścicieli. Dodatkowe koszty mogą sprawić, że cena mieszkania wzrośnie. Jeżeli tak będzie, spróbujmy negocjować z właścicielem niższą kwotę.

Warto też sprawdzić w administracji lub spółdzielni, czy właściciel nie zwleka z opłatami. Najlepiej poprosić o zaświadczenie na piśmie. Co prawda sprzedający w umowie oświadcza, że nie ma żadnych zadłużeń względem mieszkania, ale kiedy po kilku miesiącach okaże się, że jednak ma, możemy mieć problem z odnalezieniem go i całą należność będziemy musieli uregulować my. Co prawda możemy sprawę skierować do sądu, ale czasem gra nie warta jest świeczki (jeśli zadłużenie wynosi kilkaset złotych).

5. Umowa przedwstępna

Kiedy już sprawdzimy mieszkanie i skompletujemy dokumenty, czas na podpisanie umowy przedwstępnej. Dla naszego bezpieczeństwa najlepiej podpisać ją w formie aktu notarialnego. Jednak bez względu na to, czy jest to umowa notarialna czy cywilno-prawna musimy pamiętać o najważniejszych zapisach.

Bardzo ważne jest określenie terminów podpisania umowy ostatecznej, przekazania zadatku, wyprowadzenia się zbywcy z mieszkania oraz jego przekazania. W umowie musi być bardzo dokładnie opisane mieszkanie, które kupujemy, jego metraż i cena. Powinno się tam też znaleźć oświadczenie sprzedającego, że mieszkanie nie jest w żaden sposób zadłużone (np. zaległości w opłacaniu czynszu lub podatku gruntowego). Jeżeli jest ono obciążone hipoteką, musi być ona dokładnie określona (wartość, nazwa banku). Zbywca musi zobowiązać się do spłacenia kredytu w określonym terminie (a później przedstawić nam zaświadczenie o spłacie), co najczęściej następuje już po umowie ostatecznej.

W umowie przedwstępnej można też wyszczególnić, co pozostaje w mieszkaniu. Najlepiej zapisać to jako aneks do umowy.

Pamiętajmy o tym, żeby jak najlepiej dopasować terminy do własnych możliwości. Zanim podpiszemy umowę, dowiedzmy się w banku, jak długo będziemy czekać na udzielenie kredytu, dodajmy do tego dwa lub trzy tygodnie i na tej podstawie określmy termin podpisania umowy ostatecznej.

6. Umowa ostateczna i przekazanie mieszkania

Umowa ostateczna zawsze jest podpisywana w formie aktu notarialnego i zazwyczaj wygląda tak samo. Przed jej podpisaniem zbywca musi przedstawić zaświadczenie o wymeldowaniu wszystkich osób z mieszkania.

W umowie określamy kiedy wpłacone zostaną pieniądze (określmy to rozsądnie, zgodnie z naszymi możliwościami) oraz termin przekazania mieszkania.

W dniu przekazania mieszkania należy spisać protokół zdawczo-odbiorczy. Musi się tam znaleźć między innymi stan liczników. Od tego momentu to my, jako nowi właściciele jesteśmy zobowiązani do dokonywania wszelkich opłat. Powinniśmy podpisać umowy z zakładem energetycznym i gazowym. W tym celu musimy przedłożyć protokół zdawczo-odbiorczy, akt notarialny nabycia mieszkania oraz dowód tożsamości.

Kiedy już dostaniemy klucze do mieszkania, będziemy mogli poczuć się jak prawdziwi właściciele (nie licząc oczywiście banku, który wspaniałomyślnie udzielił nam kredytu). Nie pozostaje nam już nic innego jak rozpoczęcie urządzania naszego wymarzonego M.

Aleksandra Szarek

specjalista rynku nieruchomości

Home Broker

źródło informacji: INTERIA.PL

Polnord przyznaje - na rynku jest kiepsko

W wywiadzie dla PAP prezes Polnordu przyznał, że krajowy rynek mieszkaniowy dotknął krach.
Mieszkania sprzedają się bardzo trudno, co wymusi spadki cen, a w rezultacie pogorszą sią przychody i zyski deweloperów. Choć powodem załamania sprzedaży jest przede wszystkim zaostrzenie polityki kredytowej przez banki, to w perspektywie spowolnienia gospodarczego spadek popytu na mieszkania będzie miał charakter bardziej fundamentalny (słabsze perspektywy nie będą zachęcały Polaków do zaciągania kredytów, nawet jeśli banki poluzują politykę kredytowa).

Ceny muszą spaść!

W naszym pierwszym raporcie na temat deweloperów wskazywaliśmy, że dla kredytobiorcy (zwłaszcza długoterminowego, jakimi są zaciągający kredyty hipoteczne) cena kredytu ma znaczenie drugorzędne. W pierwszej kolejności liczy się możliwość spłaty kredytu, a ta wynika z bezpieczeństwa zatrudnienia i ewentualnych perspektyw na poprawę zarobków. W dobie kryzysu nie można mówi o bezpieczeństwie zatrudnienia, a wiec mniej będzie chętnych do zaciągania zobowiązań kredytowych, a bez nich statystycznego Polaka nie stać na kupno własnego mieszkania.

Sprzedaż stanęła!

Prezes przyznaje, że w IV kwartale sprzedaż Polnordu praktycznie stanęła. W naszych prognozach przyjęliśmy, iż spółce udało się znaleźć chętnych na ok. 60 lokali. Mimo tego prezes podtrzymuje swoja prognozę na 2008 r. zakładająca poniżej 1 mld zł przychodów i 200 mln zł zysku na sprzedaży.

Po 3 kwartałach spółka miała ok. 320 mln zł sprzedaży i ok. 140 mln zł zysku brutto na sprzedaży. Przy, naszym zdaniem słabym IV kwartale, sprzedaż całoroczna ukształtuje się znacząco poniżej 1 mld zł (oczekujemy ok. 370 mln zł), a zysk brutto na sprzedaży sięgnie ok. 150 mln zł.

Zysk netto wyniesie nieco ponad 90 mln zł. Jednocześnie prezes poinformował o wstrzymaniu procesów akwizycyjnych. W obecnej sytuacji na rynku spółka koncentrować się będzie na realizacji inwestycji na bazie posiadanego banku ziemi.

(M.Sztabler)

źródło informacji: DM PKO BP

Polnord przyznaje - na rynku jest kiepsko

W wywiadzie dla PAP prezes Polnordu przyznał, że krajowy rynek mieszkaniowy dotknął krach.
Mieszkania sprzedają się bardzo trudno, co wymusi spadki cen, a w rezultacie pogorszą sią przychody i zyski deweloperów. Choć powodem załamania sprzedaży jest przede wszystkim zaostrzenie polityki kredytowej przez banki, to w perspektywie spowolnienia gospodarczego spadek popytu na mieszkania będzie miał charakter bardziej fundamentalny (słabsze perspektywy nie będą zachęcały Polaków do zaciągania kredytów, nawet jeśli banki poluzują politykę kredytowa).

Ceny muszą spaść!

W naszym pierwszym raporcie na temat deweloperów wskazywaliśmy, że dla kredytobiorcy (zwłaszcza długoterminowego, jakimi są zaciągający kredyty hipoteczne) cena kredytu ma znaczenie drugorzędne. W pierwszej kolejności liczy się możliwość spłaty kredytu, a ta wynika z bezpieczeństwa zatrudnienia i ewentualnych perspektyw na poprawę zarobków. W dobie kryzysu nie można mówi o bezpieczeństwie zatrudnienia, a wiec mniej będzie chętnych do zaciągania zobowiązań kredytowych, a bez nich statystycznego Polaka nie stać na kupno własnego mieszkania.

Sprzedaż stanęła!

Prezes przyznaje, że w IV kwartale sprzedaż Polnordu praktycznie stanęła. W naszych prognozach przyjęliśmy, iż spółce udało się znaleźć chętnych na ok. 60 lokali. Mimo tego prezes podtrzymuje swoja prognozę na 2008 r. zakładająca poniżej 1 mld zł przychodów i 200 mln zł zysku na sprzedaży.

Po 3 kwartałach spółka miała ok. 320 mln zł sprzedaży i ok. 140 mln zł zysku brutto na sprzedaży. Przy, naszym zdaniem słabym IV kwartale, sprzedaż całoroczna ukształtuje się znacząco poniżej 1 mld zł (oczekujemy ok. 370 mln zł), a zysk brutto na sprzedaży sięgnie ok. 150 mln zł.

Zysk netto wyniesie nieco ponad 90 mln zł. Jednocześnie prezes poinformował o wstrzymaniu procesów akwizycyjnych. W obecnej sytuacji na rynku spółka koncentrować się będzie na realizacji inwestycji na bazie posiadanego banku ziemi.

(M.Sztabler)

źródło informacji: DM PKO BP

Bonarka pnie się w górę!

Trwa budowa największego w Polsce kompleksu handlowo-usługowo-rozrywkowego Bonarka City Center w Krakowie. Zrealizowano już 70 proc. konstrukcji stanu surowego obiektu, którego całkowita powierzchnia wynosi 234,000 m2. Roboty zewnętrzne wokół centrum, zostaną zakończone w lipcu 2009 r. Otwarcie obiektu zaplanowano na listopad 2009 r.

- Trwają prace przy parkingu oraz montażem konstrukcji prefabrykowanej, który jest zaawansowany na poziomie 70 proc. Wykonywane są klatki schodowe, zewnętrzne ściany, kanalizacja deszczowa oraz konstrukcja dachowa - mówi Barbara Kopczyńska, członek zarządu Roland Investments (TriGranit Holding Ltd & IPR Ltd.). - Aktualnie kończymy też prace rekultywacyjne na całym terenie inwestycji - dodaje Kopczyńska. Rozpoczęła się również budowa kina, składającego się z 20 sal. Zamknięcie budynku, czyli tzw. Wiecha, zaplanowane jest na początek kwietnia 2009 roku.

Równolegle z budową obiektu trwają prace związane z budową i przebudową systemu dróg wewnętrznych, połączonych z miejską infrastrukturą drogową. Zakończona została przebudowa ul. Kamieńskiego. Z końcem lutego rozpoczną się prace na ulicy Turowicza, a następnie, w kwietniu 2009 roku budowa łącznika Walerego Sławka. Trwają prace związane z przebudową ulicy Puszkarskiej.

Generalnym wykonawcą jest firma Arcadom Polska sp. z o.o., firma córka węgierskiej spółki budowlanej Arcadom Construcion Co. realizującej budowy w wielu krajach Europy środkowo-wschodniej. Arcadom Construction istnieje od 1996 roku i ma na swoim koncie ponad 1,5 mln wybudowanych m2. Wartość dotychczas zrealizowanych projektów wynosi około 700 miliardów Euro. Firma Arcadom Polska przy budowie Bonarka City Center zatrudnia wielu podwykonawców z rynku lokalnego takich jak: Barzak, Energopol, Bud-max, Consolis, Technobud.

- Projekt ma w pełni zapewnione finansowanie bankowe. Kredytodawcą jest niemiecki Aareal Bank AG specjalizujący się w finansowaniu nieruchomości komercyjnych w tym dużych, wielofunkcyjnych projektów. Mamy duże doświadczenie w finansowaniu wielofunkcyjnych obiektów komercyjnych na całym świecie. W Polsce finansujemy znaczące projekty handlowe takie jak: warszawska Galeria Mokotów oraz Centrum Handlowe Arkadia. Współpracowaliśmy również przy poprzednim projekcie TriGranit realizowanym w Polsce - Silesia City Center w Katowicach - mówi dyrektor zarządzający Aareal Bank AG w Polsce Michał Sternicki. Bonarka City Center to bardzo dobry projekt, jesteśmy zadowoleni z postępu prac i czekamy na otwarcie - dodaje Sternicki.

interia.pl/Wtorek, 10 lutego (06:00)

Bonarka pnie się w górę!

Trwa budowa największego w Polsce kompleksu handlowo-usługowo-rozrywkowego Bonarka City Center w Krakowie. Zrealizowano już 70 proc. konstrukcji stanu surowego obiektu, którego całkowita powierzchnia wynosi 234,000 m2. Roboty zewnętrzne wokół centrum, zostaną zakończone w lipcu 2009 r. Otwarcie obiektu zaplanowano na listopad 2009 r.

- Trwają prace przy parkingu oraz montażem konstrukcji prefabrykowanej, który jest zaawansowany na poziomie 70 proc. Wykonywane są klatki schodowe, zewnętrzne ściany, kanalizacja deszczowa oraz konstrukcja dachowa - mówi Barbara Kopczyńska, członek zarządu Roland Investments (TriGranit Holding Ltd & IPR Ltd.). - Aktualnie kończymy też prace rekultywacyjne na całym terenie inwestycji - dodaje Kopczyńska. Rozpoczęła się również budowa kina, składającego się z 20 sal. Zamknięcie budynku, czyli tzw. Wiecha, zaplanowane jest na początek kwietnia 2009 roku.

Równolegle z budową obiektu trwają prace związane z budową i przebudową systemu dróg wewnętrznych, połączonych z miejską infrastrukturą drogową. Zakończona została przebudowa ul. Kamieńskiego. Z końcem lutego rozpoczną się prace na ulicy Turowicza, a następnie, w kwietniu 2009 roku budowa łącznika Walerego Sławka. Trwają prace związane z przebudową ulicy Puszkarskiej.

Generalnym wykonawcą jest firma Arcadom Polska sp. z o.o., firma córka węgierskiej spółki budowlanej Arcadom Construcion Co. realizującej budowy w wielu krajach Europy środkowo-wschodniej. Arcadom Construction istnieje od 1996 roku i ma na swoim koncie ponad 1,5 mln wybudowanych m2. Wartość dotychczas zrealizowanych projektów wynosi około 700 miliardów Euro. Firma Arcadom Polska przy budowie Bonarka City Center zatrudnia wielu podwykonawców z rynku lokalnego takich jak: Barzak, Energopol, Bud-max, Consolis, Technobud.

- Projekt ma w pełni zapewnione finansowanie bankowe. Kredytodawcą jest niemiecki Aareal Bank AG specjalizujący się w finansowaniu nieruchomości komercyjnych w tym dużych, wielofunkcyjnych projektów. Mamy duże doświadczenie w finansowaniu wielofunkcyjnych obiektów komercyjnych na całym świecie. W Polsce finansujemy znaczące projekty handlowe takie jak: warszawska Galeria Mokotów oraz Centrum Handlowe Arkadia. Współpracowaliśmy również przy poprzednim projekcie TriGranit realizowanym w Polsce - Silesia City Center w Katowicach - mówi dyrektor zarządzający Aareal Bank AG w Polsce Michał Sternicki. Bonarka City Center to bardzo dobry projekt, jesteśmy zadowoleni z postępu prac i czekamy na otwarcie - dodaje Sternicki.

interia.pl/Wtorek, 10 lutego (06:00)

Kryzys napędza miejskie inwestycje

Firmy budowlane, bojąc się kryzysu, na wyścigi przystępują do przetargów organizowanych przez miasta, które ciągle mają pieniądze na inwestycje - pisze "Metro".

Urzędnicy w olsztyńskim ratuszu dopiero co rozstrzygnęli przetarg na remont kanalizacji. Spośród pięciu ofert wybrali najtańszą - wartą 39 mln zł. Wcześniej w budżecie zarezerwowali na to 55 mln zł. Kilkaset tysięcy złotych zaoszczędzili też na renowacji małej, ale prowadzącej do dużego osiedla ulicy Bartąskiej i kolejne pół miliona na budowie kompleksu sportowego. - Wykonawcy ścigają się na ceny. Ta tendencja bardzo nas cieszy - mówi Aneta Szpaderska, rzeczniczka olsztyńskiego magistratu. Zaoszczędzone pieniądze ratusz przeznaczy na remonty szkół.

Mniej wydaje również Warszawa. Remont ul. Baletowej na Ursynowie miał kosztować 5 mln zł. Udało się go zrobić za połowę tej kwoty. Poszerzenie wiaduktu nad Kanałem Żerańskim stołeczni urzędnicy wycenili na 200 mln zł. Prace kosztowały 79 mln zł mniej. Ostatnio za poszerzenie ul. Modlińskiej łączącej centrum miasta z północnymi dzielnicami miasta jedna z firm chciała 37 mln zł mniej niż przeznaczono na to w budżecie.

We wtorek w Zarządzie Miejskich Inwestycji Drogowych nastąpi otwarcie ofert, jakie złożono w przetargu na budowę mostu Północnego. - Przystąpiło do niego 10 firm z polski i zagranicy - mówi Agata Choińska, rzecznik ZMID. Miasto chce na tę inwestycję przeznaczyć aż 1,2 mld złotych. - Wcześniej wykonawcy chcieli blisko 2 mld zł - mówiła prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy o kryzysie nikt nie mówił, firmy budowlane przebierały w zleceniach i dyktowały warunki. Dziś same szukają przetargów. Szczególnie tych organizowanych przez miasta, bo to pewny zleceniodawca - podkreśla "Metro".

źródło informacji: PAP/Metro

interia.pl/Wtorek, 10 lutego (07:16)

Kryzys napędza miejskie inwestycje

Firmy budowlane, bojąc się kryzysu, na wyścigi przystępują do przetargów organizowanych przez miasta, które ciągle mają pieniądze na inwestycje - pisze "Metro".

Urzędnicy w olsztyńskim ratuszu dopiero co rozstrzygnęli przetarg na remont kanalizacji. Spośród pięciu ofert wybrali najtańszą - wartą 39 mln zł. Wcześniej w budżecie zarezerwowali na to 55 mln zł. Kilkaset tysięcy złotych zaoszczędzili też na renowacji małej, ale prowadzącej do dużego osiedla ulicy Bartąskiej i kolejne pół miliona na budowie kompleksu sportowego. - Wykonawcy ścigają się na ceny. Ta tendencja bardzo nas cieszy - mówi Aneta Szpaderska, rzeczniczka olsztyńskiego magistratu. Zaoszczędzone pieniądze ratusz przeznaczy na remonty szkół.

Mniej wydaje również Warszawa. Remont ul. Baletowej na Ursynowie miał kosztować 5 mln zł. Udało się go zrobić za połowę tej kwoty. Poszerzenie wiaduktu nad Kanałem Żerańskim stołeczni urzędnicy wycenili na 200 mln zł. Prace kosztowały 79 mln zł mniej. Ostatnio za poszerzenie ul. Modlińskiej łączącej centrum miasta z północnymi dzielnicami miasta jedna z firm chciała 37 mln zł mniej niż przeznaczono na to w budżecie.

We wtorek w Zarządzie Miejskich Inwestycji Drogowych nastąpi otwarcie ofert, jakie złożono w przetargu na budowę mostu Północnego. - Przystąpiło do niego 10 firm z polski i zagranicy - mówi Agata Choińska, rzecznik ZMID. Miasto chce na tę inwestycję przeznaczyć aż 1,2 mld złotych. - Wcześniej wykonawcy chcieli blisko 2 mld zł - mówiła prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy o kryzysie nikt nie mówił, firmy budowlane przebierały w zleceniach i dyktowały warunki. Dziś same szukają przetargów. Szczególnie tych organizowanych przez miasta, bo to pewny zleceniodawca - podkreśla "Metro".

źródło informacji: PAP/Metro

interia.pl/Wtorek, 10 lutego (07:16)

Na czym tym razem straciły fundusze?

Aktywa funduszy inwestycyjnych spadły w styczniu w stosunku do grudnia ubiegłego roku o 3,5 proc. do 71,1 mld zł - poinformowano w raporcie przygotowanym przez Analizy Online i Izbę Zarządzających Funduszami i Aktywami.

- Grudniowy wzrost środków zgromadzonych w funduszach inwestycyjnych nie stanowił trwalszego przełomu i po jednomiesięcznej poprawie sytuacji powróciliśmy do tendencji, obserwowanej nieprzerwanie od października 2007 roku - napisano w raporcie.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że brak drastycznego spadku aktywów w IV kwartale 2008 r. był spowodowany transferem środków do TFI w ramach grupy Commercial Union.

- W styczniu tego czynnika zabrakło, zatem sytuacja na rynku funduszy była rezultatem oddziaływania dwóch tradycyjnych sił, czyli wyników wypracowywanych przez zarządzających oraz napływu nowych środków - napisano.

- Mimo że obie w minionym miesiącu wpływały na aktywa funduszy negatywnie, to zdecydowanie większą rolę odegrał pierwszy z nich. Szacujemy bowiem, że przewaga umorzeń nad wpłatami to zaledwie 280 mln zł - dodano.

Mimo spadku całego rynku, w trzech segmentach, w styczniu, nastąpił wzrost wartości aktywów. Wzrost miał miejsce w funduszach dłużnych (+8,2 proc.), surowcowych (+4,4 proc.), oraz nieruchomości (+0,4).

- W pozostałych segmentach obserwowaliśmy spadki wartości zarządzanych aktywów: od 3,5 proc. w przypadku funduszy z ochroną kapitału, do 7,8 proc. w funduszach akcji - napisano w raporcie.

interia.pl

Na czym tym razem straciły fundusze?

Aktywa funduszy inwestycyjnych spadły w styczniu w stosunku do grudnia ubiegłego roku o 3,5 proc. do 71,1 mld zł - poinformowano w raporcie przygotowanym przez Analizy Online i Izbę Zarządzających Funduszami i Aktywami.

- Grudniowy wzrost środków zgromadzonych w funduszach inwestycyjnych nie stanowił trwalszego przełomu i po jednomiesięcznej poprawie sytuacji powróciliśmy do tendencji, obserwowanej nieprzerwanie od października 2007 roku - napisano w raporcie.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że brak drastycznego spadku aktywów w IV kwartale 2008 r. był spowodowany transferem środków do TFI w ramach grupy Commercial Union.

- W styczniu tego czynnika zabrakło, zatem sytuacja na rynku funduszy była rezultatem oddziaływania dwóch tradycyjnych sił, czyli wyników wypracowywanych przez zarządzających oraz napływu nowych środków - napisano.

- Mimo że obie w minionym miesiącu wpływały na aktywa funduszy negatywnie, to zdecydowanie większą rolę odegrał pierwszy z nich. Szacujemy bowiem, że przewaga umorzeń nad wpłatami to zaledwie 280 mln zł - dodano.

Mimo spadku całego rynku, w trzech segmentach, w styczniu, nastąpił wzrost wartości aktywów. Wzrost miał miejsce w funduszach dłużnych (+8,2 proc.), surowcowych (+4,4 proc.), oraz nieruchomości (+0,4).

- W pozostałych segmentach obserwowaliśmy spadki wartości zarządzanych aktywów: od 3,5 proc. w przypadku funduszy z ochroną kapitału, do 7,8 proc. w funduszach akcji - napisano w raporcie.

interia.pl

Dobra wiadomość dla tych, którzy nie mogą kupić własnego mieszkania

Czynsze spadają – to dobra wiadomość dla tych, których nie stać na zakup własnego mieszkania – informuje „Gazeta Wyborcza”
Ze względu na kryzys finansowy spodziewany był wzrost kosztów wynajmu mieszkania. Okazało się jednak, że ceny najmu mieszkań nieznacznie spadły. A to dlatego, że – jak zauważa „Gazeta Wyborcza” – część właścicieli mieszkań woli je wynajmować niż tanio sprzedać.

W styczniu za wynajem kawalerki w Warszawie trzeba było zapłacić przeciętnie 1,6 tys. zł, czyli tyle samo, co we wrześniu 2008 roku, a za wynajem mieszkania dwupokojowego – 2,2 tys. zł, czyli o 100 zł mniej.

Gazeta powołuje się także na raport, według którego ceny najmu spadły w prawie wszystkich dużych miastach, z wyjątkiem Poznania, gdzie średni czynsz zatrzymała się na poziomie 33 zł za mkw.

Więcej w „Gazecie Wyborczej”.
onet.pl/
(Gazeta Wyborcza, tm/10.02.2009, godz. 06:33)

Dobra wiadomość dla tych, którzy nie mogą kupić własnego mieszkania

Czynsze spadają – to dobra wiadomość dla tych, których nie stać na zakup własnego mieszkania – informuje „Gazeta Wyborcza”
Ze względu na kryzys finansowy spodziewany był wzrost kosztów wynajmu mieszkania. Okazało się jednak, że ceny najmu mieszkań nieznacznie spadły. A to dlatego, że – jak zauważa „Gazeta Wyborcza” – część właścicieli mieszkań woli je wynajmować niż tanio sprzedać.

W styczniu za wynajem kawalerki w Warszawie trzeba było zapłacić przeciętnie 1,6 tys. zł, czyli tyle samo, co we wrześniu 2008 roku, a za wynajem mieszkania dwupokojowego – 2,2 tys. zł, czyli o 100 zł mniej.

Gazeta powołuje się także na raport, według którego ceny najmu spadły w prawie wszystkich dużych miastach, z wyjątkiem Poznania, gdzie średni czynsz zatrzymała się na poziomie 33 zł za mkw.

Więcej w „Gazecie Wyborczej”.
onet.pl/
(Gazeta Wyborcza, tm/10.02.2009, godz. 06:33)

Tani złoty może się okazać naszym atutem

Napływ zagranicznych inwestycji do Polski spadnie w 2009 roku do 7-10 mld złotych. To spadek nawet o 40%. Tani złoty jednak może się okazać naszym atutem – czytamy w „Parkiecie”.
Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych spodziewa się silnego spadku napływu kapitału zagranicznego do Polski. Szacuje się, że 2009 rok będzie bardzo pesymistyczny pod tym względem.

Gazeta zauważa jednak, że wielkości prognozowane mogą bardzo odbiegać od końcowych wyników. Szybko zmieniająca się sytuacja rynkowa może znacząco wpłynąć na transfery kapitału zagranicznego.

Coraz tańszy złoty obniża koszty inwestycji, a to z kolei skłania zagranicznych inwestorów do przenoszenia swoich zakładów do Polski. Tu paradoksalnie słaba złotówka może nam pomóc.

Według PAIiIZ Polska wciąż jest krajem atrakcyjnym dla zagranicznych inwestorów.

Więcej w gazecie giełdy „Parkiet”
(Parkiet/10.02.2009, godz. 08:02)

Tani złoty może się okazać naszym atutem

Napływ zagranicznych inwestycji do Polski spadnie w 2009 roku do 7-10 mld złotych. To spadek nawet o 40%. Tani złoty jednak może się okazać naszym atutem – czytamy w „Parkiecie”.
Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych spodziewa się silnego spadku napływu kapitału zagranicznego do Polski. Szacuje się, że 2009 rok będzie bardzo pesymistyczny pod tym względem.

Gazeta zauważa jednak, że wielkości prognozowane mogą bardzo odbiegać od końcowych wyników. Szybko zmieniająca się sytuacja rynkowa może znacząco wpłynąć na transfery kapitału zagranicznego.

Coraz tańszy złoty obniża koszty inwestycji, a to z kolei skłania zagranicznych inwestorów do przenoszenia swoich zakładów do Polski. Tu paradoksalnie słaba złotówka może nam pomóc.

Według PAIiIZ Polska wciąż jest krajem atrakcyjnym dla zagranicznych inwestorów.

Więcej w gazecie giełdy „Parkiet”
(Parkiet/10.02.2009, godz. 08:02)

Łatwa legalizacja samowoli budowlanej

Zatwierdzenie samowolnej budowy domku jednorodzinnego będzie kosztowało 5 tys. zł, a nie jak dzisiaj 50 tys. zł. Cała procedura potrwa najwyżej kilka tygodni.
Jeszcze w tym tygodniu posłowie mogą przegłosować rewolucyjne zmiany w przepisach. Oznacza to, że wejdą one w życie w tym roku. Projekt zmian prawa budowlanego przygotowała sejmowa komisja „Przyjazne państwo”.
Osoba, która zacznie budować z naruszeniem prawa, będzie mogła bardzo szybko wyprostować swoją sytuację - wyjaśnia posłanka Aldona Młyńczak (PO). Wystarczy, że przyjdzie do powiatowego nadzoru budowlanego i dokona rejestracji. Inwestycja będzie musiała być jednak zgodna z przepisami techniczno-budowlanymi oraz miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, a tam, gdzie go nie ma – z decyzją ustalającą warunki zabudowy. Czasami niezbędny będzie też projekt budowlany. Tak jak dzisiaj trzeba będzie wnieść opłatę legalizacyjną, ale w większości wypadków nie będzie ona już tak horrendalnie wysoka (patrz ramka). Inwestorzy zapłacą 5 tys. zł.
Tyle samo co dzisiaj zapłacą jedynie ci, którzy będą budować na terenach objętych unijną ochroną obszarów Natura 2000 lub gdy trzeba będzie przeprowadzić postępowanie oceniające wpływ inwestycji na środowisko.

Obecna procedura legalizacji nie jest prosta, łącznie trzeba spełnić kilka warunków. Obiekt nie może naruszać przepisów (w tym miejscowego planu albo decyzji ustalającej warunki zabudowy), należy też sporządzić projekt budowlany zawierający wszystkie niezbędne uzgodnienia oraz wnieść opłatę legalizacyjną. Wysokość tej ostatniej zależy od rodzaju samowoli, a mianowicie, czy budynek (inny obiekt) został postawiony bez wymaganego pozwolenia na budowę czy też bez zgłoszenia (lub pomimo sprzeciwu złożonego do zgłoszenia).

W pierwszym wypadku trzeba sporo zapłacić. Opłatę wylicza się tu na podstawie wzoru zawartego w prawie budowlanym. Stawkę 500 zł mnoży się przez 50 i przez odpowiedni współczynnik: kategorii obiektu i jego wielkości (zawiera je załącznik do prawa budowlanego). W drugim wypadku opłaty są dużo niższe i nie wylicza się ich według wzoru. Przepisy podają je kwotowo: w zależności od rodzaju obiektu wynoszą one 2,5 tys. lub 5 tys. zł.

Te zmiany to naturalna konsekwencja innych propozycji zawartych w tym projekcie – uważa Mariola Berdysz, dyrektor fundacji Wszechnica Budowlana. Chodzi mianowicie o zniesienie pozwoleń na budowę i zastąpienie ich prostą rejestracją. Żadnej legalizacji natomiast nie będą wymagały proste roboty budowlane.

Projekt nie zawiera przepisów przejściowych. Oznacza to, że obejmie także inwestorów, którzy popełnili obecnie samowolę.

Będzie abolicja

Projekt przewiduje także abolicję dla osób, które dopuściły się samowoli przed 1 stycznia 1995 r. Wystarczy, by złożyły wniosek o potwierdzenie legalności do nadzoru, a ten wyda zaświadczenie w tej sprawie.
To niebezpieczny zapis – twierdzi Mariola Berdysz. Nadzór nie będzie sprawdzał, czy legalizacja w ogóle jest dopuszczalna czy nie. Będzie to automatyczne przyjęcie wniosku.

Projekt krytykują posłowie PiS i Lewicy. Obniżenie opłat legalizacyjnych to przesada – uważa poseł PiS Andrzej Adamczyk. Tyle samo ma kosztować legalizacja domu letniskowego co hotelu.

W trakcie drugiego czytania wniósł on poprawkę, by do rejestracji stosować obowiązujące stawki. Czy zostanie zaakceptowana? To się okaże wkrótce.

Renata Krupa-Dąbrowska
Rzeczpospolita
wp.pl/ Rzeczpospolita | 10.02.2009 | 07:29

Łatwa legalizacja samowoli budowlanej

Zatwierdzenie samowolnej budowy domku jednorodzinnego będzie kosztowało 5 tys. zł, a nie jak dzisiaj 50 tys. zł. Cała procedura potrwa najwyżej kilka tygodni.
Jeszcze w tym tygodniu posłowie mogą przegłosować rewolucyjne zmiany w przepisach. Oznacza to, że wejdą one w życie w tym roku. Projekt zmian prawa budowlanego przygotowała sejmowa komisja „Przyjazne państwo”.
Osoba, która zacznie budować z naruszeniem prawa, będzie mogła bardzo szybko wyprostować swoją sytuację - wyjaśnia posłanka Aldona Młyńczak (PO). Wystarczy, że przyjdzie do powiatowego nadzoru budowlanego i dokona rejestracji. Inwestycja będzie musiała być jednak zgodna z przepisami techniczno-budowlanymi oraz miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, a tam, gdzie go nie ma – z decyzją ustalającą warunki zabudowy. Czasami niezbędny będzie też projekt budowlany. Tak jak dzisiaj trzeba będzie wnieść opłatę legalizacyjną, ale w większości wypadków nie będzie ona już tak horrendalnie wysoka (patrz ramka). Inwestorzy zapłacą 5 tys. zł.
Tyle samo co dzisiaj zapłacą jedynie ci, którzy będą budować na terenach objętych unijną ochroną obszarów Natura 2000 lub gdy trzeba będzie przeprowadzić postępowanie oceniające wpływ inwestycji na środowisko.

Obecna procedura legalizacji nie jest prosta, łącznie trzeba spełnić kilka warunków. Obiekt nie może naruszać przepisów (w tym miejscowego planu albo decyzji ustalającej warunki zabudowy), należy też sporządzić projekt budowlany zawierający wszystkie niezbędne uzgodnienia oraz wnieść opłatę legalizacyjną. Wysokość tej ostatniej zależy od rodzaju samowoli, a mianowicie, czy budynek (inny obiekt) został postawiony bez wymaganego pozwolenia na budowę czy też bez zgłoszenia (lub pomimo sprzeciwu złożonego do zgłoszenia).

W pierwszym wypadku trzeba sporo zapłacić. Opłatę wylicza się tu na podstawie wzoru zawartego w prawie budowlanym. Stawkę 500 zł mnoży się przez 50 i przez odpowiedni współczynnik: kategorii obiektu i jego wielkości (zawiera je załącznik do prawa budowlanego). W drugim wypadku opłaty są dużo niższe i nie wylicza się ich według wzoru. Przepisy podają je kwotowo: w zależności od rodzaju obiektu wynoszą one 2,5 tys. lub 5 tys. zł.

Te zmiany to naturalna konsekwencja innych propozycji zawartych w tym projekcie – uważa Mariola Berdysz, dyrektor fundacji Wszechnica Budowlana. Chodzi mianowicie o zniesienie pozwoleń na budowę i zastąpienie ich prostą rejestracją. Żadnej legalizacji natomiast nie będą wymagały proste roboty budowlane.

Projekt nie zawiera przepisów przejściowych. Oznacza to, że obejmie także inwestorów, którzy popełnili obecnie samowolę.

Będzie abolicja

Projekt przewiduje także abolicję dla osób, które dopuściły się samowoli przed 1 stycznia 1995 r. Wystarczy, by złożyły wniosek o potwierdzenie legalności do nadzoru, a ten wyda zaświadczenie w tej sprawie.
To niebezpieczny zapis – twierdzi Mariola Berdysz. Nadzór nie będzie sprawdzał, czy legalizacja w ogóle jest dopuszczalna czy nie. Będzie to automatyczne przyjęcie wniosku.

Projekt krytykują posłowie PiS i Lewicy. Obniżenie opłat legalizacyjnych to przesada – uważa poseł PiS Andrzej Adamczyk. Tyle samo ma kosztować legalizacja domu letniskowego co hotelu.

W trakcie drugiego czytania wniósł on poprawkę, by do rejestracji stosować obowiązujące stawki. Czy zostanie zaakceptowana? To się okaże wkrótce.

Renata Krupa-Dąbrowska
Rzeczpospolita
wp.pl/ Rzeczpospolita | 10.02.2009 | 07:29

Łodzianie stracili zaufanie do walut i inwestują w złoto

W łódzkich bankach zabrakło złota. Na sztabki trzeba czekać od kilku do nawet kilkunastu tygodni.
W warszawskim i internetowym sklepie Mennicy Polskiej, do którego są odsyłani łodzianie przez pracowników oddziału Narodowego Banku Polskiego przy al. Kościuszki, sytuacja jest podobna.

Ogromna popularność szlachetnego kruszcu jest spowodowana zawirowaniami na giełdach papierów wartościowych oraz na rynkach finansowych. Zaufanie do pieniądza słabnie, a łodzianie chętniej wracają do dawnego sposobu inwestowania - mówi Piotr Nowak z Raiffeisen Bank, jedynej tego rodzaju placówki w Polsce prowadzącej sprzedaż złota. Zamówienia w austriackiej mennicy, z której czerpiemy złoto, złożono w listopadzie. Problem w tym, że czeka na nie cała Europa. Mamy nadzieję, że pod koniec lutego będziemy już mieć ponownie pełen asortyment.
Tymczasem Mennica Polska wprowadziła nawet zapisy na sztabki...

O ich zakupie od ręki nie ma mowy - wyjaśnia Artur Krzymowski. Obecnie zostało nam tylko kilkanaście sztuk najmniejszych, czyli 5- i 10-gramowych. Przyjmujemy jednak zamówienia i 50-procentową zaliczkę od chętnych, którzy chcą poczekać dwa lub trzy miesiące. Dostają gwarancję zakupu kruszcu po obecnej cenie.

Zwiększone zainteresowanie złotem można dostrzec także w sprzedaży monet oferowanych przez NBP.

Od początku roku sprzedaliśmy 233 złote monety kolekcjonerskie oraz te z orłem bielikiem - mówi Jerzy Koźba, p.o. dyrektor oddziału okręgowego NBP w Łodzi. Został nam tylko jeden bielik o nominale 500 zł (cena: 3.733,15 zł). Nadal można kupić te wydane z okazji olimpiady w Pekinie, 90-lecia odzyskania niepodległości czy z wizerunkiem rycerza.

Zakup sztabek w lombardach również graniczy z cudem. Wczoraj w trzydziestu z nich pracownicy twierdzili, że nie widzieli sztabek od kilku miesięcy, choć coraz więcej łodzian o nie pyta. Popytu na złoto użytkowe z kolei nie ma, bo jego cena poszła gwałtownie w górę. Wczoraj wynosiła 901 dolarów za uncję (31,1 g), czyli 3.168,37 zł (pod koniec października 2008 r. - 692,50 dol., czyli 2.167,73 zł).

Express Ilustrowany

Łodzianie stracili zaufanie do walut i inwestują w złoto

W łódzkich bankach zabrakło złota. Na sztabki trzeba czekać od kilku do nawet kilkunastu tygodni.
W warszawskim i internetowym sklepie Mennicy Polskiej, do którego są odsyłani łodzianie przez pracowników oddziału Narodowego Banku Polskiego przy al. Kościuszki, sytuacja jest podobna.

Ogromna popularność szlachetnego kruszcu jest spowodowana zawirowaniami na giełdach papierów wartościowych oraz na rynkach finansowych. Zaufanie do pieniądza słabnie, a łodzianie chętniej wracają do dawnego sposobu inwestowania - mówi Piotr Nowak z Raiffeisen Bank, jedynej tego rodzaju placówki w Polsce prowadzącej sprzedaż złota. Zamówienia w austriackiej mennicy, z której czerpiemy złoto, złożono w listopadzie. Problem w tym, że czeka na nie cała Europa. Mamy nadzieję, że pod koniec lutego będziemy już mieć ponownie pełen asortyment.
Tymczasem Mennica Polska wprowadziła nawet zapisy na sztabki...

O ich zakupie od ręki nie ma mowy - wyjaśnia Artur Krzymowski. Obecnie zostało nam tylko kilkanaście sztuk najmniejszych, czyli 5- i 10-gramowych. Przyjmujemy jednak zamówienia i 50-procentową zaliczkę od chętnych, którzy chcą poczekać dwa lub trzy miesiące. Dostają gwarancję zakupu kruszcu po obecnej cenie.

Zwiększone zainteresowanie złotem można dostrzec także w sprzedaży monet oferowanych przez NBP.

Od początku roku sprzedaliśmy 233 złote monety kolekcjonerskie oraz te z orłem bielikiem - mówi Jerzy Koźba, p.o. dyrektor oddziału okręgowego NBP w Łodzi. Został nam tylko jeden bielik o nominale 500 zł (cena: 3.733,15 zł). Nadal można kupić te wydane z okazji olimpiady w Pekinie, 90-lecia odzyskania niepodległości czy z wizerunkiem rycerza.

Zakup sztabek w lombardach również graniczy z cudem. Wczoraj w trzydziestu z nich pracownicy twierdzili, że nie widzieli sztabek od kilku miesięcy, choć coraz więcej łodzian o nie pyta. Popytu na złoto użytkowe z kolei nie ma, bo jego cena poszła gwałtownie w górę. Wczoraj wynosiła 901 dolarów za uncję (31,1 g), czyli 3.168,37 zł (pod koniec października 2008 r. - 692,50 dol., czyli 2.167,73 zł).

Express Ilustrowany

Dopłaty dla wybranych

Nie wszyscy będą mogli skorzystać z programu "Rodzina na swoim"
Program "Rodzina na swoim" cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Niestety, nie każda rodzina będzie mogła skorzystać z rządowych dopłat do kredytów hipotecznych.

Pokrzywdzeni są mieszkańcy gmin bezpośrednio sąsiadujących z aglomeracjami. Mieszkania są tam równie drogie jak w miastach. Tymczasem rząd, wyznaczając limity w programie, opierał się na cenach wojewódzkich, które są zdecydowanie niższe.

Przykładowo, w Ożarowie (w oddalonym o 20 km od centrum Warszawy) ceny mieszkań wahają się od 5,3-6,5 tys. zł. Aby kupić lokum z rządową dopłatą, maksymalna cena metra kwadratowego nie może przekroczyć 3889,20 zł.

Nie ma szans, aby J.W. Construction, który buduje niedaleko Ożarowa olbrzymie osiedle na 5 tys. mieszkańców, obniżyło cenę metra kwadratowego aż do takiego pułapu. Oferuje mieszkania po 5,8 tys. zł za mkw.

W podkrakowskiej Skawinie ceny wahają się od 4,6 tys. do 5,5 tys. zł za mkw., w Wieliczce - 5,2-6 tys. zł, zaś maksymalny limit kwalifikujący się do rządowych dopłat wynosi 4211,20 zł za mkw.

Najwięcej powodów do zadowolenia mają mieszkańcy Gorzowa Wielkopolskiego. Tam - według wyliczeń agencji Metrohouse - aż 85 proc. mieszkań z rynku wtórnego załapie się na dopłaty. Również w dobrej sytuacji znajdują się mieszkańcy Zielonej Góry, Bydgoszczy, Katowic, Torunia czy Łodzi. Od 71 do 82 proc. mieszkań można kupić z rządową dopłatą.

Najmniejszy wybór mają krakowianie. Tylko 2 proc. mieszkań z rynku wtórnego spełnia rządowe warunki. Niski wskaźnik mają też Gdańsk (3 proc.) i Wrocław (8 proc.). Nieco więcej ofert znajdziemy w Warszawie (11 proc.).
POLSKA
Dorota Skrobisz

2009-02-03 14:06:01, aktualizacja: 2009-02-03 14:07:00

Dopłaty dla wybranych

Nie wszyscy będą mogli skorzystać z programu "Rodzina na swoim"
Program "Rodzina na swoim" cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Niestety, nie każda rodzina będzie mogła skorzystać z rządowych dopłat do kredytów hipotecznych.

Pokrzywdzeni są mieszkańcy gmin bezpośrednio sąsiadujących z aglomeracjami. Mieszkania są tam równie drogie jak w miastach. Tymczasem rząd, wyznaczając limity w programie, opierał się na cenach wojewódzkich, które są zdecydowanie niższe.

Przykładowo, w Ożarowie (w oddalonym o 20 km od centrum Warszawy) ceny mieszkań wahają się od 5,3-6,5 tys. zł. Aby kupić lokum z rządową dopłatą, maksymalna cena metra kwadratowego nie może przekroczyć 3889,20 zł.

Nie ma szans, aby J.W. Construction, który buduje niedaleko Ożarowa olbrzymie osiedle na 5 tys. mieszkańców, obniżyło cenę metra kwadratowego aż do takiego pułapu. Oferuje mieszkania po 5,8 tys. zł za mkw.

W podkrakowskiej Skawinie ceny wahają się od 4,6 tys. do 5,5 tys. zł za mkw., w Wieliczce - 5,2-6 tys. zł, zaś maksymalny limit kwalifikujący się do rządowych dopłat wynosi 4211,20 zł za mkw.

Najwięcej powodów do zadowolenia mają mieszkańcy Gorzowa Wielkopolskiego. Tam - według wyliczeń agencji Metrohouse - aż 85 proc. mieszkań z rynku wtórnego załapie się na dopłaty. Również w dobrej sytuacji znajdują się mieszkańcy Zielonej Góry, Bydgoszczy, Katowic, Torunia czy Łodzi. Od 71 do 82 proc. mieszkań można kupić z rządową dopłatą.

Najmniejszy wybór mają krakowianie. Tylko 2 proc. mieszkań z rynku wtórnego spełnia rządowe warunki. Niski wskaźnik mają też Gdańsk (3 proc.) i Wrocław (8 proc.). Nieco więcej ofert znajdziemy w Warszawie (11 proc.).
POLSKA
Dorota Skrobisz

2009-02-03 14:06:01, aktualizacja: 2009-02-03 14:07:00

Kolejni deweloperzy ogłaszają upadłość

Jeden z największych krakowskich deweloperów - Leopard, złożył wniosek o upadłość. Dla ponad 180 klientów, którzy zainwestowali w nieukończone do tej pory mieszkania przy ul. Wierzbowej, to dramat.
Większość z nich kupiło je na kredyt. Dziś muszą płacić coraz większe raty. Zarząd spółki mimo trudnej sytuacji finansowej zapewnił, że chce ukończyć budowę. Dlatego zamiast o syndyka wystąpił o likwidatora.

Nie wiadomo jednak, czy to się uda, bo firma ma ponad 140 mln zł długu. - Upadek Leoparda to dopiero początek lawiny bankructw w branży deweloperskiej - przestrzega Paweł Majtkowski, analityk firmy Finamo.

Najbardziej zagrożone są małe spółki, które zajęły się branżą budowlaną przed trzema, dwoma laty, licząc na szybkie zyski. Dzisiaj co najmniej kilkanaście planuje ogłoszenie upadłości. Zastój w sprzedaży mieszkań może przyśpieszyć te tragiczne decyzje.

Z najnowszego raportu firmy Euler Hermes, zajmującej się windykacją, wynika, że w tym roku bankructwo może ogłosić ponad 510 firm, czyli o 20 proc. więcej niż rok temu. Według analityków niewykluczone są także upadłości większych deweloperów. Będą rzadsze, ale bardziej spektakularne i bardziej bolesne dla klientów. Zagrożone mogą być zwłaszcza spółki zagraniczne, które weszły do Polski rok czy dwa lata temu. Obecnie w obliczu załamania na rynkach nieruchomości w Hiszpanii, USA, Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Francji nie mogą one liczyć na pomoc spółek matek, które same borykają się z dużymi problemami.

Co gorsza, polskie oddziały nie tylko nie mogą się spodziewać wsparcia centrali, ale muszą się liczyć z tym, że spółki matki w przypadku kłopotów będą chciały włączyć je do międzynarodowego postępowania upadłościowego.

O nie najlepszej kondycji deweloperów świadczy także to, że od ubiegłego roku coraz więcej firm z sektora budowlanego ściga dłużników przy pomocy windykatorów. Największe problemy z odzyskaniem swoich pieniędzy mają dystrybutorzy materiałów budowlanych. Wyraźny jest także wzrost zaległych płatności w przypadku wykonawców, którym deweloperzy nie płacą w terminie. Część z nich już zawiesiła działalność, bo nie była w stanie uiszczać podatków i składek ZUS. Zwolnieni budowlańcy są dziś bez pracy i dochodów.

Najbliższe miesiące pokażą, jak głębokie są problemy deweloperów. Najbardziej uderzy to w klientów, którzy wzięli kredyt na niewybudowane mieszkania.
POLSKA
Henryk Sadowski

2009-02-05 09:11:57, aktualizacja: 2009-02-05 09:17:40

Kolejni deweloperzy ogłaszają upadłość

Jeden z największych krakowskich deweloperów - Leopard, złożył wniosek o upadłość. Dla ponad 180 klientów, którzy zainwestowali w nieukończone do tej pory mieszkania przy ul. Wierzbowej, to dramat.
Większość z nich kupiło je na kredyt. Dziś muszą płacić coraz większe raty. Zarząd spółki mimo trudnej sytuacji finansowej zapewnił, że chce ukończyć budowę. Dlatego zamiast o syndyka wystąpił o likwidatora.

Nie wiadomo jednak, czy to się uda, bo firma ma ponad 140 mln zł długu. - Upadek Leoparda to dopiero początek lawiny bankructw w branży deweloperskiej - przestrzega Paweł Majtkowski, analityk firmy Finamo.

Najbardziej zagrożone są małe spółki, które zajęły się branżą budowlaną przed trzema, dwoma laty, licząc na szybkie zyski. Dzisiaj co najmniej kilkanaście planuje ogłoszenie upadłości. Zastój w sprzedaży mieszkań może przyśpieszyć te tragiczne decyzje.

Z najnowszego raportu firmy Euler Hermes, zajmującej się windykacją, wynika, że w tym roku bankructwo może ogłosić ponad 510 firm, czyli o 20 proc. więcej niż rok temu. Według analityków niewykluczone są także upadłości większych deweloperów. Będą rzadsze, ale bardziej spektakularne i bardziej bolesne dla klientów. Zagrożone mogą być zwłaszcza spółki zagraniczne, które weszły do Polski rok czy dwa lata temu. Obecnie w obliczu załamania na rynkach nieruchomości w Hiszpanii, USA, Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Francji nie mogą one liczyć na pomoc spółek matek, które same borykają się z dużymi problemami.

Co gorsza, polskie oddziały nie tylko nie mogą się spodziewać wsparcia centrali, ale muszą się liczyć z tym, że spółki matki w przypadku kłopotów będą chciały włączyć je do międzynarodowego postępowania upadłościowego.

O nie najlepszej kondycji deweloperów świadczy także to, że od ubiegłego roku coraz więcej firm z sektora budowlanego ściga dłużników przy pomocy windykatorów. Największe problemy z odzyskaniem swoich pieniędzy mają dystrybutorzy materiałów budowlanych. Wyraźny jest także wzrost zaległych płatności w przypadku wykonawców, którym deweloperzy nie płacą w terminie. Część z nich już zawiesiła działalność, bo nie była w stanie uiszczać podatków i składek ZUS. Zwolnieni budowlańcy są dziś bez pracy i dochodów.

Najbliższe miesiące pokażą, jak głębokie są problemy deweloperów. Najbardziej uderzy to w klientów, którzy wzięli kredyt na niewybudowane mieszkania.
POLSKA
Henryk Sadowski

2009-02-05 09:11:57, aktualizacja: 2009-02-05 09:17:40

Spółdzielnie później spłacą kredyty

Minister finansów będzie mógł odroczyć, rozłożyć na raty lub umorzyć zadłużenie spółdzielni wobec Skarbu Państwa z tytułu wykonania umowy poręczenia.
Spółdzielnie mieszkaniowe, będące dłużnikami Skarbu Państwa z tytułu wykonania poręczenia, będą mogły starać się o odroczenie, rozłożenie na raty bądź umorzenie w całości lub części zadłużenia. Minister finansów podpisze ze spółdzielnią umowę odroczenia, jeśli uzna, że uzasadniają to względy społeczne i możliwości płatnicze kredytobiorców.

Takie rozwiązania przewiduje opracowany przez resort finansów projekt nowelizacji ustawy o objęciu poręczeniami Skarbu Państwa spłaty niektórych kredytów mieszkaniowych (Dz.U. nr 122, poz. 1310) ustawy z 29 listopada 2000 r. o pomocy państwa w spłacie niektórych kredytów mieszkaniowych.

Poręczenia Skarbu Państwa dotyczą starych kredytów spółdzielni, mających swe korzenie jeszcze w poprzednim ustroju prawnym. Hiperinflacja u schyłku PRL wymusiła zmianę zasad kredytowania budownictwa. Od 1 stycznia 1990 r. oprocentowanie kredytów nie było już sztywno ustalane przez państwo. Zniesiono preferencyjne stawki oprocentowania oraz częściowe umarzanie kredytów.
dom.wp

Spółdzielnie później spłacą kredyty

Minister finansów będzie mógł odroczyć, rozłożyć na raty lub umorzyć zadłużenie spółdzielni wobec Skarbu Państwa z tytułu wykonania umowy poręczenia.
Spółdzielnie mieszkaniowe, będące dłużnikami Skarbu Państwa z tytułu wykonania poręczenia, będą mogły starać się o odroczenie, rozłożenie na raty bądź umorzenie w całości lub części zadłużenia. Minister finansów podpisze ze spółdzielnią umowę odroczenia, jeśli uzna, że uzasadniają to względy społeczne i możliwości płatnicze kredytobiorców.

Takie rozwiązania przewiduje opracowany przez resort finansów projekt nowelizacji ustawy o objęciu poręczeniami Skarbu Państwa spłaty niektórych kredytów mieszkaniowych (Dz.U. nr 122, poz. 1310) ustawy z 29 listopada 2000 r. o pomocy państwa w spłacie niektórych kredytów mieszkaniowych.

Poręczenia Skarbu Państwa dotyczą starych kredytów spółdzielni, mających swe korzenie jeszcze w poprzednim ustroju prawnym. Hiperinflacja u schyłku PRL wymusiła zmianę zasad kredytowania budownictwa. Od 1 stycznia 1990 r. oprocentowanie kredytów nie było już sztywno ustalane przez państwo. Zniesiono preferencyjne stawki oprocentowania oraz częściowe umarzanie kredytów.
dom.wp

Hydropanel – od piwnic po dach

Hydropanel to nowoczesna płyta z włóknocementu, przeznaczona do stosowania wewnątrz pomieszczeń. Dzięki odporności na wilgoć, uderzenia i wysokiej izolacyjności akustycznej konstruowanych przegród zdaje egzamin wszędzie tam, gdzie zwykła płyta kartonowo-gipsowa już nie wystarcza.
Hydropanel produkowany przez firmę euronit to produkt ekologiczny, wykonany w całości z naturalnych składników. Nieregularna struktura włóknocementu zapewnia dużą sztywność oraz odporność na uderzenia. Dzięki temu dobrze sprawdza się przy wykańczaniu wewnętrznych ścian działowych, podłóg oraz sufitów. Bez dodatkowej konstrukcji wzmacniającej można wieszać na płytach półki ścienne, dekoracje czy oświetlenie.

Płyty mogą też być użyte pod płytki ceramiczne, tynki czy farbę. Jednorodna płyta w przełomie to zapowiedź wytrzymałości i możliwych oszczędności przy montażu czy eksploatacji – uszkodzenie powierzchni zewnętrznej nie oznacza konieczności wymiany bądź naprawy płyty w miejscu uszkodzenia.

Hydropanel jest również wodoodporny i paroprzepuszczalny. W rezultacie, płyta wykazuje odporność na pleśń, grzyby i bakterie, a także przyczynia się do regulowania wilgotności w pomieszczeniach. Dlatego znajduje zastosowanie w pomieszczeniach szczególnie narażonych na działanie wilgoci, takich jak łazienki, kuchnie i pralnie. Płyta jest odporna na działanie mrozu dlatego możemy ją stosować w piwnicach i budynkach gospodarczych. To jednak nie wszystko – dzięki swoim walorom użytkowym, płyta sprawdza się także w szkołach, szpitalach, klubach fitness czy na pływalniach.
 dom.wp

Hydropanel – od piwnic po dach

Hydropanel to nowoczesna płyta z włóknocementu, przeznaczona do stosowania wewnątrz pomieszczeń. Dzięki odporności na wilgoć, uderzenia i wysokiej izolacyjności akustycznej konstruowanych przegród zdaje egzamin wszędzie tam, gdzie zwykła płyta kartonowo-gipsowa już nie wystarcza.
Hydropanel produkowany przez firmę euronit to produkt ekologiczny, wykonany w całości z naturalnych składników. Nieregularna struktura włóknocementu zapewnia dużą sztywność oraz odporność na uderzenia. Dzięki temu dobrze sprawdza się przy wykańczaniu wewnętrznych ścian działowych, podłóg oraz sufitów. Bez dodatkowej konstrukcji wzmacniającej można wieszać na płytach półki ścienne, dekoracje czy oświetlenie.

Płyty mogą też być użyte pod płytki ceramiczne, tynki czy farbę. Jednorodna płyta w przełomie to zapowiedź wytrzymałości i możliwych oszczędności przy montażu czy eksploatacji – uszkodzenie powierzchni zewnętrznej nie oznacza konieczności wymiany bądź naprawy płyty w miejscu uszkodzenia.

Hydropanel jest również wodoodporny i paroprzepuszczalny. W rezultacie, płyta wykazuje odporność na pleśń, grzyby i bakterie, a także przyczynia się do regulowania wilgotności w pomieszczeniach. Dlatego znajduje zastosowanie w pomieszczeniach szczególnie narażonych na działanie wilgoci, takich jak łazienki, kuchnie i pralnie. Płyta jest odporna na działanie mrozu dlatego możemy ją stosować w piwnicach i budynkach gospodarczych. To jednak nie wszystko – dzięki swoim walorom użytkowym, płyta sprawdza się także w szkołach, szpitalach, klubach fitness czy na pływalniach.
 dom.wp

NBP może obronić złotego. Dlaczego nie chce?

Gdyby NBP chciał, mógłby zatrzymać spadek kursu złotego. Ma na to ponad 59 mld dolarów.

Gdy za dolara płacono kilka dni temu 3,6 zł, a za euro 4,6 zł pojawiły się głosy, że NBP powinien interweniować na rynku walutowym. Money.pl sprawdził czy bank centralny na to stać i jakie byłyby konsekwencje takiej interwencji.

Rezerwy są wysokie

Na koniec stycznia tego roku aktywa rezerwowe NBP wynosiły 204,7 mld złotych. Z tego ok. 92 proc., stanowią rezerwy walutowe.

Główny udział (wg danych na koniec 2007 r.) mają: dolar amerykański (40 proc.) oraz euro (40 proc.). Natomiast 15 proc. brytyjski funt.

Innymi słowy, teoretycznie bank mógłby rzucić na rynek ponad 59 mld dolarów i bronić kursu złotego. Pytanie czy to dużo czy mało w porównaniu do obrotów na międzynarodowym rynku walutowym, Forex. Money.pl policzył i to. Okazuje się, że nasze rezerwy to całkiem pokaźna kwota.

Forex - złotym mało kto się interesuje

Forex (Foreign Stock Exchange) to międzynarodowy rynek, działający 24 godz. na dobę, na którym inwestorzy z całego świata mogą handlować walutami. W przeciwieństwie do np. GPW, nie ma on jednego centralnego ośrodka, platformy do handlowania. Tworzą go brokerzy z całego świata.

Notowania walut on-line na rynku Forex można przeglądać w dziale Pieniądze.

Raz na trzy lata międzynarodowa instytucja - Bank of International Settlements - podsumowuje wielkość rynku Forex. Ostatnie takie badanie miało miejsce w kwietniu 2007 roku.

2009-02-09 06:05:14/money.pl

NBP może obronić złotego. Dlaczego nie chce?

Gdyby NBP chciał, mógłby zatrzymać spadek kursu złotego. Ma na to ponad 59 mld dolarów.

Gdy za dolara płacono kilka dni temu 3,6 zł, a za euro 4,6 zł pojawiły się głosy, że NBP powinien interweniować na rynku walutowym. Money.pl sprawdził czy bank centralny na to stać i jakie byłyby konsekwencje takiej interwencji.

Rezerwy są wysokie

Na koniec stycznia tego roku aktywa rezerwowe NBP wynosiły 204,7 mld złotych. Z tego ok. 92 proc., stanowią rezerwy walutowe.

Główny udział (wg danych na koniec 2007 r.) mają: dolar amerykański (40 proc.) oraz euro (40 proc.). Natomiast 15 proc. brytyjski funt.

Innymi słowy, teoretycznie bank mógłby rzucić na rynek ponad 59 mld dolarów i bronić kursu złotego. Pytanie czy to dużo czy mało w porównaniu do obrotów na międzynarodowym rynku walutowym, Forex. Money.pl policzył i to. Okazuje się, że nasze rezerwy to całkiem pokaźna kwota.

Forex - złotym mało kto się interesuje

Forex (Foreign Stock Exchange) to międzynarodowy rynek, działający 24 godz. na dobę, na którym inwestorzy z całego świata mogą handlować walutami. W przeciwieństwie do np. GPW, nie ma on jednego centralnego ośrodka, platformy do handlowania. Tworzą go brokerzy z całego świata.

Notowania walut on-line na rynku Forex można przeglądać w dziale Pieniądze.

Raz na trzy lata międzynarodowa instytucja - Bank of International Settlements - podsumowuje wielkość rynku Forex. Ostatnie takie badanie miało miejsce w kwietniu 2007 roku.

2009-02-09 06:05:14/money.pl

Przy obniżkach stóp trudno obronić złotego

Spadek wartości złotego coraz bardziej grozi wzrostem inflacji i to może być bezpośredni powód zaostrzenia polityki pieniężnej. Nasi rozmówcy uważają, że rada stanie już w lutym przed wyborem: utrzymać stopy i liczyć na to, że złoty się przestanie osłabiać, albo je dalej obniżać, ryzykując deprecjację.
– Kurs walutowy jest elementem polityki monetarnej. Kurs i wielkość stóp wzajemnie się uzupełniają. Natomiast celem rady zawsze jest utrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Skoro kurs spada, stopy nie muszą już spadać – mówi Jakub Borowski, ekonomista Invest Banku.

Nasi rozmówcy podkreślają, że nie ma mowy o skutecznej rynkowej interwencji walutowej w obronie złotego w trakcie cyklu obniżek stóp.

– Nie można jednocześnie obniżać stóp i interweniować, wspierając złotego. Obniżając stopy i interweniując, bank centralny wysyłałby sprzeczne sygnały. Sekwencja zdarzeń powinna być taka: najpierw bank centralny komunikuje, że słaby złoty szkodzi inflacji, więc koniec z obniżkami stóp, a jeśli to nic nie da, podejmuje interwencję w celu powstrzymania dalszego osłabiania się złotego – mówi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, partner w Ernst & Young.

Kilka milionów euro wystarczy

Według Krzysztofa Rybińskiego sama bezpośrednia interwencja w obecnych warunkach rynkowych nie musiałaby być kosztowna, by przynieść oczekiwany skutek. Jak mówi, dużo ważniejszy byłby tu efekt psychologiczny, bo sam fakt, że NBP wszedłby na rynek po raz pierwszy od dziesięciu lat, nadałby temu wydarzeniu dużą rangę.

– Jeśli miałby to być tylko sygnał, kwota 1 mln czy 5 mln euro mogłaby wystarczyć, by powstrzymać trend – ocenia Rybiński.

Interwencja mogłaby być skuteczna przy zaangażowaniu niewielkich środków również ze względu na specyfikę polskiego rynku walutowego.

Na czym polega specyfika polskiego rynku walutowego? Co jest najważniejsze przy przeprowadzaniu interwencji walutowej? Dlaczego wejście NBP na rynek wiąże się dziś z dużym ryzykiem nasilenia gry spekulacyjnej?

Więcej: Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A2
(Gazeta Prawna/09.02.2009, godz. 06:00)

Przy obniżkach stóp trudno obronić złotego

Spadek wartości złotego coraz bardziej grozi wzrostem inflacji i to może być bezpośredni powód zaostrzenia polityki pieniężnej. Nasi rozmówcy uważają, że rada stanie już w lutym przed wyborem: utrzymać stopy i liczyć na to, że złoty się przestanie osłabiać, albo je dalej obniżać, ryzykując deprecjację.
– Kurs walutowy jest elementem polityki monetarnej. Kurs i wielkość stóp wzajemnie się uzupełniają. Natomiast celem rady zawsze jest utrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Skoro kurs spada, stopy nie muszą już spadać – mówi Jakub Borowski, ekonomista Invest Banku.

Nasi rozmówcy podkreślają, że nie ma mowy o skutecznej rynkowej interwencji walutowej w obronie złotego w trakcie cyklu obniżek stóp.

– Nie można jednocześnie obniżać stóp i interweniować, wspierając złotego. Obniżając stopy i interweniując, bank centralny wysyłałby sprzeczne sygnały. Sekwencja zdarzeń powinna być taka: najpierw bank centralny komunikuje, że słaby złoty szkodzi inflacji, więc koniec z obniżkami stóp, a jeśli to nic nie da, podejmuje interwencję w celu powstrzymania dalszego osłabiania się złotego – mówi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, partner w Ernst & Young.

Kilka milionów euro wystarczy

Według Krzysztofa Rybińskiego sama bezpośrednia interwencja w obecnych warunkach rynkowych nie musiałaby być kosztowna, by przynieść oczekiwany skutek. Jak mówi, dużo ważniejszy byłby tu efekt psychologiczny, bo sam fakt, że NBP wszedłby na rynek po raz pierwszy od dziesięciu lat, nadałby temu wydarzeniu dużą rangę.

– Jeśli miałby to być tylko sygnał, kwota 1 mln czy 5 mln euro mogłaby wystarczyć, by powstrzymać trend – ocenia Rybiński.

Interwencja mogłaby być skuteczna przy zaangażowaniu niewielkich środków również ze względu na specyfikę polskiego rynku walutowego.

Na czym polega specyfika polskiego rynku walutowego? Co jest najważniejsze przy przeprowadzaniu interwencji walutowej? Dlaczego wejście NBP na rynek wiąże się dziś z dużym ryzykiem nasilenia gry spekulacyjnej?

Więcej: Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A2
(Gazeta Prawna/09.02.2009, godz. 06:00)

Antykryzysowa pożyczka z MFW

Wiadomości Antykryzysowa pożyczka z MFW (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23) Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie wyklucza, że Polska będzie potrzebowała wsparcia, dlatego chce nam pożyczyć pieniądze - pisze "Rzeczpospolita". Chodzi prawdopodobnie o kwotę 5 mld euro.
Rząd przyznaje, że rozmawia z Funduszem o kilku miliardach euro pożyczki, ale jego zdaniem wsparcie nie jest nam pilnie konieczne. "Mamy instrumenty, aby w razie potrzeby interweniować na rynku walutowym" - ujawnia "Rz" wysoki urzędnik.

"Rząd potrzebuje pieniędzy na sfinansowanie deficytu budżetowego" - twierdzi były minister finansów Mirosław Gronicki.

O tym więcej w publikacji "Rzeczpospolitej".
onet.pl (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23)

Antykryzysowa pożyczka z MFW

Wiadomości Antykryzysowa pożyczka z MFW (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23) Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie wyklucza, że Polska będzie potrzebowała wsparcia, dlatego chce nam pożyczyć pieniądze - pisze "Rzeczpospolita". Chodzi prawdopodobnie o kwotę 5 mld euro.
Rząd przyznaje, że rozmawia z Funduszem o kilku miliardach euro pożyczki, ale jego zdaniem wsparcie nie jest nam pilnie konieczne. "Mamy instrumenty, aby w razie potrzeby interweniować na rynku walutowym" - ujawnia "Rz" wysoki urzędnik.

"Rząd potrzebuje pieniędzy na sfinansowanie deficytu budżetowego" - twierdzi były minister finansów Mirosław Gronicki.

O tym więcej w publikacji "Rzeczpospolitej".
onet.pl (PAP, ak/09.02.2009, godz. 06:23)

W większości banków za politykę kredytową odpowiadają cudzoziemcy

W siedmiu z dziesięciu największych banków w Polsce za politykę kredytową odpowiadają bezpośrednio przedstawiciele zagranicznych inwestorów tych banków. Według danych KNF banki z przewagą kapitału zagranicznego kontrolują 65,5 proc. aktywów całego polskiego sektora bankowego. Odpowiadają też za 65,8 proc. kredytów udzielanych przez banki w naszym kraju.
– Kryzys wchodzi do Polski tylnymi drzwiami, przez odmowę kredytu. Nie może być tak, że decyzje o jego przyznaniu zapadają w Paryżu czy Mediolanie – uważa Andrzej Malinowski, prezes Konfederacji Pracodawców Polskich, która domaga się od KNF przeglądu polityki kredytowej banków.

Faktem jest, że większość banków znacznie zaostrzyła warunki udzielania kredytów. Faktem jest też, że w większości przypadków za politykę kredytową odpowiadają bezpośredni przedstawiciele zagranicznych inwestorów w zarządach polskich banków. O ile w samych zarządach banków pracowników oddelegowanych do pracy w Polsce (tzw. ekspatów) przez zagranicznych inwestorów jest stosunkowo niewielu – w największych bankach tylko jeden obcokrajowiec piastuje funkcję prezesa (Alexander Paklons w Fortis Bank Polska), o tyle regułą stało się, że to oni odpowiadają za zarządzaniem ryzykiem kredytowym.

W dziesięciu największych bankach w Polsce (pod względem funduszy własnych) jedynie w trzech na czele pionu zarządzającego ryzykiem nie stoi obcokrajowiec (w kontrolowanym przez państwo PKO BP, BRE Banku i Raiffeisen Banku Polska).

– Odpowiedzialność spoczywa nie tyle na jednej osobie, ile na całym zarządzie, nad którym dodatkowo sprawuje nadzór rada nadzorcza. Sygnalizowaliśmy bankom, że jako nadzór nie będziemy akceptować przenoszenia decyzji w tym zakresie na podmioty trzecie, niezgodnie z normami prawnymi, a w zarządzaniu ryzykiem zarząd powinien postępować w sposób niezależny – powiedziała nam Marta Chmielewska--Racławska z Komisji Nadzoru Finansowego.

Według KNF polityka kredytowa każdego banku musi uwzględniać obiektywną ocenę ryzyka, zmianę lokalnych i zewnętrznych warunków gospodarczych i własne możliwości zarządzania ryzykiem. – Nic dziwnego, że właściciele banków chcą mieć bezpośredni wpływ na politykę kredytową. To przecież oni ponoszą odpowiedzialność za działanie banku – mówi Wojciech Białek, zarządzający aktywami w SEB TFI.

Choć jego zdaniem zrozumiałe mogą być obawy, że decyzje zapadają poza Polską. – Z drugiej strony nie słychać, by akcję kredytową w jakiś widoczny sposób zwiększyły banki kontrolowane przez Skarb Państwa, jak PKO BP czy Bank Ochrony Środowiska, ani Getin Bank, w którym przewagę ma rodzimy kapitał. Tam za politykę kredytową odpowiadają Polacy – mówi jeden z analityków.

Jacek Iskra

Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A9

W większości banków za politykę kredytową odpowiadają cudzoziemcy

W siedmiu z dziesięciu największych banków w Polsce za politykę kredytową odpowiadają bezpośrednio przedstawiciele zagranicznych inwestorów tych banków. Według danych KNF banki z przewagą kapitału zagranicznego kontrolują 65,5 proc. aktywów całego polskiego sektora bankowego. Odpowiadają też za 65,8 proc. kredytów udzielanych przez banki w naszym kraju.
– Kryzys wchodzi do Polski tylnymi drzwiami, przez odmowę kredytu. Nie może być tak, że decyzje o jego przyznaniu zapadają w Paryżu czy Mediolanie – uważa Andrzej Malinowski, prezes Konfederacji Pracodawców Polskich, która domaga się od KNF przeglądu polityki kredytowej banków.

Faktem jest, że większość banków znacznie zaostrzyła warunki udzielania kredytów. Faktem jest też, że w większości przypadków za politykę kredytową odpowiadają bezpośredni przedstawiciele zagranicznych inwestorów w zarządach polskich banków. O ile w samych zarządach banków pracowników oddelegowanych do pracy w Polsce (tzw. ekspatów) przez zagranicznych inwestorów jest stosunkowo niewielu – w największych bankach tylko jeden obcokrajowiec piastuje funkcję prezesa (Alexander Paklons w Fortis Bank Polska), o tyle regułą stało się, że to oni odpowiadają za zarządzaniem ryzykiem kredytowym.

W dziesięciu największych bankach w Polsce (pod względem funduszy własnych) jedynie w trzech na czele pionu zarządzającego ryzykiem nie stoi obcokrajowiec (w kontrolowanym przez państwo PKO BP, BRE Banku i Raiffeisen Banku Polska).

– Odpowiedzialność spoczywa nie tyle na jednej osobie, ile na całym zarządzie, nad którym dodatkowo sprawuje nadzór rada nadzorcza. Sygnalizowaliśmy bankom, że jako nadzór nie będziemy akceptować przenoszenia decyzji w tym zakresie na podmioty trzecie, niezgodnie z normami prawnymi, a w zarządzaniu ryzykiem zarząd powinien postępować w sposób niezależny – powiedziała nam Marta Chmielewska--Racławska z Komisji Nadzoru Finansowego.

Według KNF polityka kredytowa każdego banku musi uwzględniać obiektywną ocenę ryzyka, zmianę lokalnych i zewnętrznych warunków gospodarczych i własne możliwości zarządzania ryzykiem. – Nic dziwnego, że właściciele banków chcą mieć bezpośredni wpływ na politykę kredytową. To przecież oni ponoszą odpowiedzialność za działanie banku – mówi Wojciech Białek, zarządzający aktywami w SEB TFI.

Choć jego zdaniem zrozumiałe mogą być obawy, że decyzje zapadają poza Polską. – Z drugiej strony nie słychać, by akcję kredytową w jakiś widoczny sposób zwiększyły banki kontrolowane przez Skarb Państwa, jak PKO BP czy Bank Ochrony Środowiska, ani Getin Bank, w którym przewagę ma rodzimy kapitał. Tam za politykę kredytową odpowiadają Polacy – mówi jeden z analityków.

Jacek Iskra

Gazeta Prawna 9.02.2009 (27) – str.A9

Największe szwajcarskie banki z miliardowymi stratami

Dwa największe szwajcarskie banki, UBS i Credit Suisse, zamknęły zeszły rok łącznymi stratami w wysokości 29 miliardów franków szwajcarskich, czyli blisko 90 miliardów złotych. Informację taką podała szwajcarska gazeta "Neue Zürcher Zeitung am Sonntag".
Niemieckojęzyczny dziennik podkreśla, że jest największa w historii Szwajcarii strata. Złe wyniki UBS są efektem uwikłania się tego banku w niebezpieczne inwestycje kredytowe na rynku amerykańskim.
Rząd Szwajacarii podjął kroki, by ratować sektor bankowy. UBS został dokapitalizowany kwotą 6 miliardów franków, czyli około 18 miliardów złotych i dodatkowo zaciągnął kredyt dolarowy wart sto kilkadziesiąt miliardów złotych. Bank zwolni też od pięciu do ośmiu tysięcy pracowników.

Drugi z wielkich szwajcarskich banków - Credit Suisse ma wkrótce ogłosić straty w wysokości 8 miliardów franków, czyli blisko 25 miliardów złotych. Bank nie planuje jednak zwolnień.
IAR (19:10)/wp.pl

Największe szwajcarskie banki z miliardowymi stratami

Dwa największe szwajcarskie banki, UBS i Credit Suisse, zamknęły zeszły rok łącznymi stratami w wysokości 29 miliardów franków szwajcarskich, czyli blisko 90 miliardów złotych. Informację taką podała szwajcarska gazeta "Neue Zürcher Zeitung am Sonntag".
Niemieckojęzyczny dziennik podkreśla, że jest największa w historii Szwajcarii strata. Złe wyniki UBS są efektem uwikłania się tego banku w niebezpieczne inwestycje kredytowe na rynku amerykańskim.
Rząd Szwajacarii podjął kroki, by ratować sektor bankowy. UBS został dokapitalizowany kwotą 6 miliardów franków, czyli około 18 miliardów złotych i dodatkowo zaciągnął kredyt dolarowy wart sto kilkadziesiąt miliardów złotych. Bank zwolni też od pięciu do ośmiu tysięcy pracowników.

Drugi z wielkich szwajcarskich banków - Credit Suisse ma wkrótce ogłosić straty w wysokości 8 miliardów franków, czyli blisko 25 miliardów złotych. Bank nie planuje jednak zwolnień.
IAR (19:10)/wp.pl

Jest sposób na wzmocnienie złotego

Zdaniem ekonomistów jest szansa na skuteczne i bezpieczne wzmocnienie złotego bez interwencji banku centralnego - pisze Puls Biznesu. Do Polski zbliża się duża transza unijnych funduszy, których wymiana na złote można wesprzeć naszą walutę. Eksperci tłumaczą, że w ten sposób zainterweniowalibyśmy nie zadzierając z rynkiem.
Jednocześnie ekonomiści są zgodni, że klasyczna interwencja banku centralnego na rynku walutowym byłaby błędem. W ich opinii dzisiaj na osłabieniu złotego gra stosunkowo niewielu inwestorów, jednak gdyby w świat poszła informacja, że Polska zamierza interweniować, mogliby się dołączyć kolejni spekulanci.
To jednak nie jedyne narzędzie jakim dysponuje Ministerstwo Finansów - czytamy w dzienniku. Drugie to emisja obligacji na rynkach zagranicznych i wymiana zdobytych walut na rynku krajowym. Jednak według gazety ministerstwo nie zamierza w ten sposób umacniać złotego.
Więcej na temat sposóbów na wzmocnienie złotego w Pulsie Biznesu.
IAR (23:50)/wp.pl

Jest sposób na wzmocnienie złotego

Zdaniem ekonomistów jest szansa na skuteczne i bezpieczne wzmocnienie złotego bez interwencji banku centralnego - pisze Puls Biznesu. Do Polski zbliża się duża transza unijnych funduszy, których wymiana na złote można wesprzeć naszą walutę. Eksperci tłumaczą, że w ten sposób zainterweniowalibyśmy nie zadzierając z rynkiem.
Jednocześnie ekonomiści są zgodni, że klasyczna interwencja banku centralnego na rynku walutowym byłaby błędem. W ich opinii dzisiaj na osłabieniu złotego gra stosunkowo niewielu inwestorów, jednak gdyby w świat poszła informacja, że Polska zamierza interweniować, mogliby się dołączyć kolejni spekulanci.
To jednak nie jedyne narzędzie jakim dysponuje Ministerstwo Finansów - czytamy w dzienniku. Drugie to emisja obligacji na rynkach zagranicznych i wymiana zdobytych walut na rynku krajowym. Jednak według gazety ministerstwo nie zamierza w ten sposób umacniać złotego.
Więcej na temat sposóbów na wzmocnienie złotego w Pulsie Biznesu.
IAR (23:50)/wp.pl

Nie zamieszkamy w domu bez certyfikatu

Inwestorzy mają obowiązek sporządzić świadectwa dla wszystkich nowo wybudowanych obiektów. Certyfikaty określą, ile energii potrzeba do ogrzania i oświetlenia całego budynku. Rząd chce, aby świadectwa mogli wystawiać także inżynierowie budownictwa bez tytułu magistra.
Od 1 stycznia wszystkie nowo wybudowane budynki będą musiały posiadać certyfikaty energetyczne. Obowiązek taki przewiduje nowelizacja prawa budowlanego, która wchodzi w życie od początku 2009 roku. Bez świadectwa właściciel obiektu nie uzyska pozwolenia na jego użytkowanie. Jeżeli zatem ktoś zamieszka w nowo wybudowanym domu i nie sporządzi dla niego świadectwa energetycznego, to dopuści się nielegalnego użytkowania. Może zostać za to ukarany grzywną w wysokości 10 tys. zł.

- Obowiązek sporządzania świadectw pokazuje, że państwo jest zainteresowane zmniejszeniem zużycia energii - mówi Zbigniew Radomski, dyrektor Departamentu Rynku Budowlanego i Techniki w Ministerstwie Infrastruktury.

Decyduje nabywca

Poza nowo wybudowanymi obiektami świadectwa energetyczne będą musiały być sporządzane także dla budynków starych, które są już użytkowane, a które będą wprowadzane do obrotu, czyli wynajmowane lub sprzedawane. Nie oznacza to jednak, że nie będzie możliwa sprzedaż takich nieruchomości. Nowelizacja prawa budowlanego nie wprowadza sankcji za brak świadectwa. W praktyce zatem to kupujący lub wynajmujący zdecyduje o konieczności posiadania świadectwa.

- Nowelizacja prawa budowlanego nie przewiduje żadnych sankcji - ani wobec notariuszy, ani stron umowy - związanych ze sprzedażą lokalu lub budynku, który nie ma świadectwa. Notariusze nie mogą więc uzależniać obrotu nieruchomościami od przedstawienia świadectwa energetycznego - mówi Czesława Kołcun, prezes Rady Izby Notarialnej w Warszawie.
domy.wp

Nie zamieszkamy w domu bez certyfikatu

Inwestorzy mają obowiązek sporządzić świadectwa dla wszystkich nowo wybudowanych obiektów. Certyfikaty określą, ile energii potrzeba do ogrzania i oświetlenia całego budynku. Rząd chce, aby świadectwa mogli wystawiać także inżynierowie budownictwa bez tytułu magistra.
Od 1 stycznia wszystkie nowo wybudowane budynki będą musiały posiadać certyfikaty energetyczne. Obowiązek taki przewiduje nowelizacja prawa budowlanego, która wchodzi w życie od początku 2009 roku. Bez świadectwa właściciel obiektu nie uzyska pozwolenia na jego użytkowanie. Jeżeli zatem ktoś zamieszka w nowo wybudowanym domu i nie sporządzi dla niego świadectwa energetycznego, to dopuści się nielegalnego użytkowania. Może zostać za to ukarany grzywną w wysokości 10 tys. zł.

- Obowiązek sporządzania świadectw pokazuje, że państwo jest zainteresowane zmniejszeniem zużycia energii - mówi Zbigniew Radomski, dyrektor Departamentu Rynku Budowlanego i Techniki w Ministerstwie Infrastruktury.

Decyduje nabywca

Poza nowo wybudowanymi obiektami świadectwa energetyczne będą musiały być sporządzane także dla budynków starych, które są już użytkowane, a które będą wprowadzane do obrotu, czyli wynajmowane lub sprzedawane. Nie oznacza to jednak, że nie będzie możliwa sprzedaż takich nieruchomości. Nowelizacja prawa budowlanego nie wprowadza sankcji za brak świadectwa. W praktyce zatem to kupujący lub wynajmujący zdecyduje o konieczności posiadania świadectwa.

- Nowelizacja prawa budowlanego nie przewiduje żadnych sankcji - ani wobec notariuszy, ani stron umowy - związanych ze sprzedażą lokalu lub budynku, który nie ma świadectwa. Notariusze nie mogą więc uzależniać obrotu nieruchomościami od przedstawienia świadectwa energetycznego - mówi Czesława Kołcun, prezes Rady Izby Notarialnej w Warszawie.
domy.wp

Stop reklamom na budynkach!

"Mój dom, moje okno, moja własność" - to hasło dyskusji na temat wieszania wielkoformatowych reklam na budynkach mieszkalnych. Debatę zorganizowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Fundacja zajęła się sprawą w związku z pozwem, jaki do sądu złożyła mieszkanka warszawskiej Ochoty Małgorzata Falęcka, której duża reklama zasłoniła okna prywatnego mieszkania. Kobieta domaga się przed sądem ochrony swych dóbr osobistych, w tym prawa do prywatności, nietykalności mieszkania oraz wypoczynku.

Sprawa dotyczy coraz powszechniejszej praktyki zasłaniania olbrzymimi reklamami fasad domów mieszkalnych. W pozwie chodzi o mieszkanie na czwartym piętrze domu przy ul. Filtrowej w Warszawie. Wszystkie jej okna były zasłonięte siatką winylową, zawieszoną w odległości 20-30 cm od budynku.

Zdaniem lokatorki, która była uczestniczką czwartkowej debaty, w dzień reklama przysłaniała widok z okna i naturalne światło; z kolei przez całą noc reflektory o dużej mocy oświetlały reklamę w taki sposób, że w mieszkaniu było bardzo jasno. Według Falęckiej zastanawiające jest to, że reklama, która wisiała do czasu rozpoczęcia procesu, zasłoniła okna od drugiego piętra w górę. "W tym bloku na pierwszym piętrze mieszka prezes wspólnoty" - dodała.

Specjalista z zakresu prawa europejskiego dr Przemysław Mikłaszewicz tłumaczył, że prawo do poszanowania własności gwarantują nie tylko przepisy krajowe, ale także Europejska Konwencja Praw Człowieka.
domy.wp

Stop reklamom na budynkach!

"Mój dom, moje okno, moja własność" - to hasło dyskusji na temat wieszania wielkoformatowych reklam na budynkach mieszkalnych. Debatę zorganizowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Fundacja zajęła się sprawą w związku z pozwem, jaki do sądu złożyła mieszkanka warszawskiej Ochoty Małgorzata Falęcka, której duża reklama zasłoniła okna prywatnego mieszkania. Kobieta domaga się przed sądem ochrony swych dóbr osobistych, w tym prawa do prywatności, nietykalności mieszkania oraz wypoczynku.

Sprawa dotyczy coraz powszechniejszej praktyki zasłaniania olbrzymimi reklamami fasad domów mieszkalnych. W pozwie chodzi o mieszkanie na czwartym piętrze domu przy ul. Filtrowej w Warszawie. Wszystkie jej okna były zasłonięte siatką winylową, zawieszoną w odległości 20-30 cm od budynku.

Zdaniem lokatorki, która była uczestniczką czwartkowej debaty, w dzień reklama przysłaniała widok z okna i naturalne światło; z kolei przez całą noc reflektory o dużej mocy oświetlały reklamę w taki sposób, że w mieszkaniu było bardzo jasno. Według Falęckiej zastanawiające jest to, że reklama, która wisiała do czasu rozpoczęcia procesu, zasłoniła okna od drugiego piętra w górę. "W tym bloku na pierwszym piętrze mieszka prezes wspólnoty" - dodała.

Specjalista z zakresu prawa europejskiego dr Przemysław Mikłaszewicz tłumaczył, że prawo do poszanowania własności gwarantują nie tylko przepisy krajowe, ale także Europejska Konwencja Praw Człowieka.
domy.wp

Prąd i ciepło z glonów

Nie jest wykluczone, że za kilka lat będzie możliwa produkcja prądu i energii cieplnej we własnej mikrosiłowni zainstalowanej w domu. Jednym z surowców wykorzystanych do produkcji energii mają być glony pochodzące z zakwitów w akwenach.
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie rozpoczyna projekt finansowany z programu unijnego Innowacyjna Gospodarka. Koszt projektu zaplanowanego do 2013 roku to 40 mln zł. Olsztyńska uczelnia jest jednym z czterech partnerów projektu obok Instytutu Maszyn Przepływowych PAN z Gdańska (koordynator projektu), Instytutu Energetyki z Warszawy i Politechniki Wrocławskiej.

"Projekt dotyczy opracowania i wdrożenia technologii umożliwiającej przetworzenie biomasy jednocześnie na prąd i ciepło w tak zwanych mikro- i minisiłowniach, które mogą być zlokalizowane w gospodarstwach domowych, w małych przedsiębiorstwach i w gospodarstwach rolnych" - powiedział PAP prof. Janusz Gołaszewski, kierownik Centrum Badań Energii Odnawialnej w Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim i jednocześnie koordynator części projektu realizowanego przez UWM.

Centrum Badań Energii Odnawialnej realizuje tzw. część "agro" projektu, dotyczącą wytwarzania i pozyskiwania biomasy z roślin energetycznych: kukurydzy, miskantu (rodzaj trawy), sorgo (rodzaj zboża) oraz z glonów, sinic, a także z rzęsy wodnej. Efektem badań będzie opracowanie takiej technologii procesu fermentacji, w wyniku której powstanie biogaz o wysokiej zawartości metanu i wodoru.

Jak poinformował prof. Mirosław Krzemieniewski z Katedry Inżynierii Ochrony Środowiska UWM, w Polsce nie ma biogazowni na substrat z biomasy roślinnej, bo brakuje biomasy czyli wsadu, a jeśli jest już dostępny na rynku to osiąga wysokie ceny.

W Polsce z powodu warunków klimatycznych rośliny uznawane za energetyczne z upraw dedykowanych, czyli ukierunkowanych na wytworzenie biogazu nie mają tak dużych przyrostów jak w dogodnych warunkach klimatycznych np. w zachodniej czy południowej Europie.
domy.pl

Prąd i ciepło z glonów

Nie jest wykluczone, że za kilka lat będzie możliwa produkcja prądu i energii cieplnej we własnej mikrosiłowni zainstalowanej w domu. Jednym z surowców wykorzystanych do produkcji energii mają być glony pochodzące z zakwitów w akwenach.
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie rozpoczyna projekt finansowany z programu unijnego Innowacyjna Gospodarka. Koszt projektu zaplanowanego do 2013 roku to 40 mln zł. Olsztyńska uczelnia jest jednym z czterech partnerów projektu obok Instytutu Maszyn Przepływowych PAN z Gdańska (koordynator projektu), Instytutu Energetyki z Warszawy i Politechniki Wrocławskiej.

"Projekt dotyczy opracowania i wdrożenia technologii umożliwiającej przetworzenie biomasy jednocześnie na prąd i ciepło w tak zwanych mikro- i minisiłowniach, które mogą być zlokalizowane w gospodarstwach domowych, w małych przedsiębiorstwach i w gospodarstwach rolnych" - powiedział PAP prof. Janusz Gołaszewski, kierownik Centrum Badań Energii Odnawialnej w Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim i jednocześnie koordynator części projektu realizowanego przez UWM.

Centrum Badań Energii Odnawialnej realizuje tzw. część "agro" projektu, dotyczącą wytwarzania i pozyskiwania biomasy z roślin energetycznych: kukurydzy, miskantu (rodzaj trawy), sorgo (rodzaj zboża) oraz z glonów, sinic, a także z rzęsy wodnej. Efektem badań będzie opracowanie takiej technologii procesu fermentacji, w wyniku której powstanie biogaz o wysokiej zawartości metanu i wodoru.

Jak poinformował prof. Mirosław Krzemieniewski z Katedry Inżynierii Ochrony Środowiska UWM, w Polsce nie ma biogazowni na substrat z biomasy roślinnej, bo brakuje biomasy czyli wsadu, a jeśli jest już dostępny na rynku to osiąga wysokie ceny.

W Polsce z powodu warunków klimatycznych rośliny uznawane za energetyczne z upraw dedykowanych, czyli ukierunkowanych na wytworzenie biogazu nie mają tak dużych przyrostów jak w dogodnych warunkach klimatycznych np. w zachodniej czy południowej Europie.
domy.pl

Euro będzie po 5 złotych?

Złoty odrobił w piątek część strat do najważniejszych walut, ale analitycy twierdzą, że zanim nastąpi gwałtowne odbicie waluty, Polskę czeka kilka chudych miesięcy. Jeśli spekulacje nie ustaną, to według niektórych, za jedno euro będzie trzeba zapłacić nawet 5,5 zł - donosi "Dziennik".

Analitycy przypominają, że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy polska waluta straciła więcej, niż zyskała przez ostatnie 3,5 roku.

- Nie można wykluczyć, że nastąpi efekt argentyński na rynkach całego regionu wschodniego, czyli wycofanie wszystkich inwestycji także z Polski - mówi "Dziennikowi" ekonomista Ryszard Petru. Jego zdaniem w takiej sytuacji jedno euro może kosztować nawet powyżej 5 złotych.

Ale są też optymiści. Marcin Kiepas z XTB nie wyklucza odbicia już w drugiej połowie lutego. Podobnego zdania jest Marek Zuber z Dexus Partners. Według niego w perspektywie kilku miesięcy złoty na pewno mocno się odbije.

Wszyscy jednak potwierdzają, że przy tak rozchwianym kursie polskiej waluty bardzo ciężko jest cokolwiek przewidzieć.

Większości Polaków pozostaje czekanie i nadzieja, że złoty w końcu się umocni, ponieważ niski kurs naszej waluty to nie tylko drogie kredyty, ale również wysokie ceny samochodów sprowadzanych z zagranicy, sprzętu elektronicznego, RTV czy AGD.

Jednak na słabym złotym można również zarobić. Jedynym wymogiem jest posiadanie sporej ilości gotówki. O sposobach zarabiania na słabości złotego informuje weekendowy "Dziennik".

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Euro będzie po 5 złotych?

Złoty odrobił w piątek część strat do najważniejszych walut, ale analitycy twierdzą, że zanim nastąpi gwałtowne odbicie waluty, Polskę czeka kilka chudych miesięcy. Jeśli spekulacje nie ustaną, to według niektórych, za jedno euro będzie trzeba zapłacić nawet 5,5 zł - donosi "Dziennik".

Analitycy przypominają, że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy polska waluta straciła więcej, niż zyskała przez ostatnie 3,5 roku.

- Nie można wykluczyć, że nastąpi efekt argentyński na rynkach całego regionu wschodniego, czyli wycofanie wszystkich inwestycji także z Polski - mówi "Dziennikowi" ekonomista Ryszard Petru. Jego zdaniem w takiej sytuacji jedno euro może kosztować nawet powyżej 5 złotych.

Ale są też optymiści. Marcin Kiepas z XTB nie wyklucza odbicia już w drugiej połowie lutego. Podobnego zdania jest Marek Zuber z Dexus Partners. Według niego w perspektywie kilku miesięcy złoty na pewno mocno się odbije.

Wszyscy jednak potwierdzają, że przy tak rozchwianym kursie polskiej waluty bardzo ciężko jest cokolwiek przewidzieć.

Większości Polaków pozostaje czekanie i nadzieja, że złoty w końcu się umocni, ponieważ niski kurs naszej waluty to nie tylko drogie kredyty, ale również wysokie ceny samochodów sprowadzanych z zagranicy, sprzętu elektronicznego, RTV czy AGD.

Jednak na słabym złotym można również zarobić. Jedynym wymogiem jest posiadanie sporej ilości gotówki. O sposobach zarabiania na słabości złotego informuje weekendowy "Dziennik".

źródło informacji: INTERIA.PL/Dziennik

Kryzys i co dalej?

W czasie kryzysu perspektywa ulega wyraźnemu skróceniu. Zasypywani jesteśmy ciągle nowymi informacjami o skali kryzysu i strat. Padają coraz większe liczby kolejnych odpisów: 720 mld odpisów strat w bankach amerykańskich, 30 bln strat na światowych giełdach, z tego 7,2 bln tylko na rynku amerykańskim.

Samą wartość wyemitowanych derywatów zbudowanych na pożyczkach zabezpieczonych nieruchomościami na amerykańskim rynku (CMO i CDS) Soros ocenia na ponad 40 bln dolarów (błahostka, trzykrotność amerykańskiego PKB). W dodatku straty te i odpisy narastają w miarę upływu czasu. Jim Rogers, kiedyś partner Sorosa w funduszu hedgingowym Quantum Fund twierdzi, że większość amerykańskich banków to bankruci, ale jeszcze o tym nie wiedzą.

Tłoczenie pieniądza

Reakcja rządu amerykańskiego (Departament Skarbu) i Fed jest zdecydowana: tłoczymy pieniądz do gospodarki. Budżet na obecny rok jest już szacowany na 1,4-1,6 bln dolarów i to bez kolejnych szykowanych programów. Ogółem zobowiązania rządu federalnego (nie tylko budżetu) zostały podliczone na 8,5 bln dolarów - to ok. 60 proc. obecnego PKB USA, nie licząc długu (10,4 bln dolarów - trzeba było przebudować tablicę świetlną na Times Square w Nowym Jorku, żeby dodać dodatkowe miejsce po przekroczeniu liczby 10 bilionów - amerykańskich trylionów - dolarów).

Fed, kierowana przez Bena S. Bernanke, realizuje konsekwentnie swoją strategię zwiększania płynności, aby nie powtórzyć błędu z Wielkiego Kryzysu. Otóż B.S. Bernanke, będąc czołowym autorytetem w analizie mechanizmu powstania Wielkiego Kryzysu z l929 r. jest przekonany, że błąd ówczesnych władz polegał na zbyt słabym i za późnym zasileniu gospodarki w pieniądz - i teraz nie chce powtórzyć tego błędu.

W 2002 r. B. Bernanke wygłosił słynne przemówienie w Radzie Gubernatorów:

- Jak złoto, dolar amerykański ma wartość tylko dopóki jego podaż jest ograniczona. Ale rząd amerykański ma technologię, zwaną prasą drukarską (obecnie jej elektronicznym odpowiednikiem), która pozwala wyprodukować tyle dolarów ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztu. Przez zwiększenie ilości dolarów w cyrkulacji lub nawet zwiększenie wiarygodności, rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług. Pod rządami pieniądza papierowego, zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i zatem - pozytywną inflację. Oczywiście rząd nie zamierza drukować pieniądza i dystrybuować chcąc nie chcąc (willy-nilly).

Dla podkreślenia determinacji Fedu Bernanke stwierdził, że "w razie potrzeby będzie nawet zrzucał pieniądze z helikoptera". Amerykanie lubią takie soczyste stwierdzenia. Od tego czasu przyczepiło się do niego określenie: Ben-helikopter.

I działa konsekwentnie: zwiększył sumę bilansową Fedu w ciągu drugiej połowy 2008 r. z 800 mld dolarów do 2,3 bln dolarów. Zakupuje już nie tylko papiery Skarbu Państwa, ale jako zabezpieczenie kredytów dla banków, różne obligacje zabezpieczone "mortgidżami (mortgages) z długów mieszkaniowych, a nawet długami z kart kredytowych". Jim Roberts - jeden z tych, którzy uważają tę drogę za ślepą uliczkę - w jednym z wywiadów na YouTube zażartował, że Bernanke wkrótce będzie sprzedawał zadłużone domy, stare samochody, robił eksmisje (foreclousure) i sprzedaż garażową.

Obserwatorzy rynków finansowych zastanawiają się, czy recesja w USA potrwa tylko rok, czy może koniunktura powoli wróci w 2010 r. - tak jak byśmy mieli do czynienia tylko z poważnym kryzysem i recesją. W takiej sytuacji zasilanie gospodarki i sektora bankowego w pieniądz wydaje się z krótkiej perspektywy oczywiste. Co prawda wciąż podnoszą się głosy (np. P.R. Krugmana), że dotychczasowe programy pomocy - w tym nowy prezydenta Baracka Obamy - są niewystarczające.

Ale to jest filozofia - więcej tego samego. Oczywiście szef Fedu zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa przekroczenia granicy bezpieczeństwa podaży pieniądza do gospodarki, ale wierzy, że walka z groźbą kryzysu jest najważniejsza, a Fed "zdąży zejść w porę z tygrysa inflacji".

Gazeta Bankowa

Niedziela, 8 lutego (06:00)

Kryzys i co dalej?

W czasie kryzysu perspektywa ulega wyraźnemu skróceniu. Zasypywani jesteśmy ciągle nowymi informacjami o skali kryzysu i strat. Padają coraz większe liczby kolejnych odpisów: 720 mld odpisów strat w bankach amerykańskich, 30 bln strat na światowych giełdach, z tego 7,2 bln tylko na rynku amerykańskim.

Samą wartość wyemitowanych derywatów zbudowanych na pożyczkach zabezpieczonych nieruchomościami na amerykańskim rynku (CMO i CDS) Soros ocenia na ponad 40 bln dolarów (błahostka, trzykrotność amerykańskiego PKB). W dodatku straty te i odpisy narastają w miarę upływu czasu. Jim Rogers, kiedyś partner Sorosa w funduszu hedgingowym Quantum Fund twierdzi, że większość amerykańskich banków to bankruci, ale jeszcze o tym nie wiedzą.

Tłoczenie pieniądza

Reakcja rządu amerykańskiego (Departament Skarbu) i Fed jest zdecydowana: tłoczymy pieniądz do gospodarki. Budżet na obecny rok jest już szacowany na 1,4-1,6 bln dolarów i to bez kolejnych szykowanych programów. Ogółem zobowiązania rządu federalnego (nie tylko budżetu) zostały podliczone na 8,5 bln dolarów - to ok. 60 proc. obecnego PKB USA, nie licząc długu (10,4 bln dolarów - trzeba było przebudować tablicę świetlną na Times Square w Nowym Jorku, żeby dodać dodatkowe miejsce po przekroczeniu liczby 10 bilionów - amerykańskich trylionów - dolarów).

Fed, kierowana przez Bena S. Bernanke, realizuje konsekwentnie swoją strategię zwiększania płynności, aby nie powtórzyć błędu z Wielkiego Kryzysu. Otóż B.S. Bernanke, będąc czołowym autorytetem w analizie mechanizmu powstania Wielkiego Kryzysu z l929 r. jest przekonany, że błąd ówczesnych władz polegał na zbyt słabym i za późnym zasileniu gospodarki w pieniądz - i teraz nie chce powtórzyć tego błędu.

W 2002 r. B. Bernanke wygłosił słynne przemówienie w Radzie Gubernatorów:

- Jak złoto, dolar amerykański ma wartość tylko dopóki jego podaż jest ograniczona. Ale rząd amerykański ma technologię, zwaną prasą drukarską (obecnie jej elektronicznym odpowiednikiem), która pozwala wyprodukować tyle dolarów ile potrzebujemy, zasadniczo bez kosztu. Przez zwiększenie ilości dolarów w cyrkulacji lub nawet zwiększenie wiarygodności, rząd amerykański może także zredukować wartość dolara w stosunku do towarów i usług. Pod rządami pieniądza papierowego, zdeterminowany rząd może wygenerować większe wydatki i zatem - pozytywną inflację. Oczywiście rząd nie zamierza drukować pieniądza i dystrybuować chcąc nie chcąc (willy-nilly).

Dla podkreślenia determinacji Fedu Bernanke stwierdził, że "w razie potrzeby będzie nawet zrzucał pieniądze z helikoptera". Amerykanie lubią takie soczyste stwierdzenia. Od tego czasu przyczepiło się do niego określenie: Ben-helikopter.

I działa konsekwentnie: zwiększył sumę bilansową Fedu w ciągu drugiej połowy 2008 r. z 800 mld dolarów do 2,3 bln dolarów. Zakupuje już nie tylko papiery Skarbu Państwa, ale jako zabezpieczenie kredytów dla banków, różne obligacje zabezpieczone "mortgidżami (mortgages) z długów mieszkaniowych, a nawet długami z kart kredytowych". Jim Roberts - jeden z tych, którzy uważają tę drogę za ślepą uliczkę - w jednym z wywiadów na YouTube zażartował, że Bernanke wkrótce będzie sprzedawał zadłużone domy, stare samochody, robił eksmisje (foreclousure) i sprzedaż garażową.

Obserwatorzy rynków finansowych zastanawiają się, czy recesja w USA potrwa tylko rok, czy może koniunktura powoli wróci w 2010 r. - tak jak byśmy mieli do czynienia tylko z poważnym kryzysem i recesją. W takiej sytuacji zasilanie gospodarki i sektora bankowego w pieniądz wydaje się z krótkiej perspektywy oczywiste. Co prawda wciąż podnoszą się głosy (np. P.R. Krugmana), że dotychczasowe programy pomocy - w tym nowy prezydenta Baracka Obamy - są niewystarczające.

Ale to jest filozofia - więcej tego samego. Oczywiście szef Fedu zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa przekroczenia granicy bezpieczeństwa podaży pieniądza do gospodarki, ale wierzy, że walka z groźbą kryzysu jest najważniejsza, a Fed "zdąży zejść w porę z tygrysa inflacji".

Gazeta Bankowa

Niedziela, 8 lutego (06:00)

"W Polsce dominują zboczone dzieci sukcesu"

Rozterki Polaków związane z akcesją do UE i dylematy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty, Sienkiewicz tak by opisał: Kali wejść do Unii (zjeść ciastko) i nie podpisać traktatu (mieć ciastko) oraz Kali nie chcieć euro i mieć euro. Takie i podobne zdania można przypisać bardzo wielu politykom i znacznej części naszego społeczeństwa.

O ile zacieśnienie integracji politycznej i administracyjnej wedle traktatu lizbońskiego słusznie wywołuje - zarówno w Polsce jak i w innych krajach, które podpisały traktat z Maastricht - szereg wątpliwości, to korzyści wynikające z integracji gospodarczej w Europie są bezsporne a związana z tym potrzeba wprowadzenia euro jest oczywista.

Traktat lizboński jest potrzebny krajom dobrze wprowadzonym w arkana unijnej biurokracji, aby kontrolować politykę wewnętrzną nowych członków i narzucać krajom decyzje w sprawach gospodarczych. Jeśli administracja unijna uzyska większe uprawnienia, to z pewnością interesy krajów wielkich i silniejszych gospodarczo będą lepiej chronione a kraje pokrzywdzone niczego nie będą w stanie udowodnić. My z kolei, po próbach ratowania naszego przemysłu stoczniowego, zadajemy sobie pytanie, jak dalece Unia chce ingerować w nasze strategiczne decyzje gospodarcze i jaką będzie ponosiła za to odpowiedzialność.

Po wstąpieniu do UE mamy prawo być rozczarowani. Nadzieje, że restrykcje nałożone na działalność gospodarczą przez sejm i kolejne rządy III RP zostaną rychło zweryfikowane przez profesjonalną biurokrację brukselską okazały się płonne. Nowych zakazów, nakazów i przepisów przybywa a równocześnie powstają furtki do omijania tych rygorów.

Euro dla przedsiębiorców i konsumentów

Daleko ważniejsze dla całej Unii jest pogłębianie współpracy gospodarczej na niższych szczeblach. Zamiast miłych spotkań na szczycie i uroczystych obiadów dla szefów państw i rządów, Unia potrzebuje licznych roboczych spotkań przedsiębiorców i handlowców, które owocować będą nowymi kontraktami i umowami. Aby tak się działo potrzebna jest wspólna waluta do kalkulowania i rozliczania transakcji; obie strony muszą bowiem dobrze policzyć co im się opłaca lub nie. Tylko szersza, bezpośrednia współpraca naszych producentów i handlowców z unijnymi partnerami pozwoli Polsce łagodniej przetrwać kryzys.

Z powodu błędów i zaniedbań z lat poprzednich nie zdołamy jednak szybko wprowadzić euro. Dlatego stabilizacja kursu EUR/PLN to zadanie dla NBP i rządu najpilniejsze. Tani złoty (odpowiednio do stanu naszej gospodarki) to mało, potrzebny jest stabilny złoty aby zagraniczni turyści i kontrahenci unijni nie bali się ryzyka kursowego.

Ostatnia dyskusja w sejmie z udziałem ministra finansów upoważnia do stwierdzenia, że większość polityków i członków rządu wypowiada się w sprawie euro tak jak naczalstwo partii każe, ale wcale się do wspólnej waluty nie śpieszy. Dlatego do merytorycznych argumentów ministra finansów w zasadzie nikt się nie odniósł. W wypowiedziach dominowały truizmy o problemach związanych z przyjęciem euro i pytania do ministra czy aby wszystko dobrze jest wyliczone a mapa drogowa starannie zaprojektowana (to koalicjanci) oraz ataki na ministra, że źle ocenia sytuację, nie widzi zagrożeń i nie martwi się o biednych (to opozycja). W rezultacie zarysował się pogląd, że trzeba raczej opóźnić termin przyjęcia euro bo gospodarka zwalnia i grozi nam kryzys.

Kali mieć złotówki, euro, dolara, franka i funta

Nieformalna, ale zgodna współpraca posłów, banków, rządowego establishmentu, właścicieli kantorów, spekulantów walutowych, elit finansowych itp. w celu opóźnienia przyjęcia euro w Polsce jest całkiem logiczna. Wszystkie wymienione podmioty gospodarcze i grupy interesów nie tyle nie chcą euro co chcą pełnego koszyka walut do robienia dobrych interesów. Ten cichy front obrońców koszyka walut wspiera PiS i miliony ludzi, którzy nie mają żadnego koszyka a jedynie zaskórniaki w obcych walutach. Tłumaczyć ich może jedynie podatność na "szkolenie ekonomiczne" prowadzone dyskretnie przez media na rzecz wspomnianego frontu.

wp.pl Niedziela, 8 lutego (06:00)

"W Polsce dominują zboczone dzieci sukcesu"

Rozterki Polaków związane z akcesją do UE i dylematy w sprawie przyjęcia wspólnej waluty, Sienkiewicz tak by opisał: Kali wejść do Unii (zjeść ciastko) i nie podpisać traktatu (mieć ciastko) oraz Kali nie chcieć euro i mieć euro. Takie i podobne zdania można przypisać bardzo wielu politykom i znacznej części naszego społeczeństwa.

O ile zacieśnienie integracji politycznej i administracyjnej wedle traktatu lizbońskiego słusznie wywołuje - zarówno w Polsce jak i w innych krajach, które podpisały traktat z Maastricht - szereg wątpliwości, to korzyści wynikające z integracji gospodarczej w Europie są bezsporne a związana z tym potrzeba wprowadzenia euro jest oczywista.

Traktat lizboński jest potrzebny krajom dobrze wprowadzonym w arkana unijnej biurokracji, aby kontrolować politykę wewnętrzną nowych członków i narzucać krajom decyzje w sprawach gospodarczych. Jeśli administracja unijna uzyska większe uprawnienia, to z pewnością interesy krajów wielkich i silniejszych gospodarczo będą lepiej chronione a kraje pokrzywdzone niczego nie będą w stanie udowodnić. My z kolei, po próbach ratowania naszego przemysłu stoczniowego, zadajemy sobie pytanie, jak dalece Unia chce ingerować w nasze strategiczne decyzje gospodarcze i jaką będzie ponosiła za to odpowiedzialność.

Po wstąpieniu do UE mamy prawo być rozczarowani. Nadzieje, że restrykcje nałożone na działalność gospodarczą przez sejm i kolejne rządy III RP zostaną rychło zweryfikowane przez profesjonalną biurokrację brukselską okazały się płonne. Nowych zakazów, nakazów i przepisów przybywa a równocześnie powstają furtki do omijania tych rygorów.

Euro dla przedsiębiorców i konsumentów

Daleko ważniejsze dla całej Unii jest pogłębianie współpracy gospodarczej na niższych szczeblach. Zamiast miłych spotkań na szczycie i uroczystych obiadów dla szefów państw i rządów, Unia potrzebuje licznych roboczych spotkań przedsiębiorców i handlowców, które owocować będą nowymi kontraktami i umowami. Aby tak się działo potrzebna jest wspólna waluta do kalkulowania i rozliczania transakcji; obie strony muszą bowiem dobrze policzyć co im się opłaca lub nie. Tylko szersza, bezpośrednia współpraca naszych producentów i handlowców z unijnymi partnerami pozwoli Polsce łagodniej przetrwać kryzys.

Z powodu błędów i zaniedbań z lat poprzednich nie zdołamy jednak szybko wprowadzić euro. Dlatego stabilizacja kursu EUR/PLN to zadanie dla NBP i rządu najpilniejsze. Tani złoty (odpowiednio do stanu naszej gospodarki) to mało, potrzebny jest stabilny złoty aby zagraniczni turyści i kontrahenci unijni nie bali się ryzyka kursowego.

Ostatnia dyskusja w sejmie z udziałem ministra finansów upoważnia do stwierdzenia, że większość polityków i członków rządu wypowiada się w sprawie euro tak jak naczalstwo partii każe, ale wcale się do wspólnej waluty nie śpieszy. Dlatego do merytorycznych argumentów ministra finansów w zasadzie nikt się nie odniósł. W wypowiedziach dominowały truizmy o problemach związanych z przyjęciem euro i pytania do ministra czy aby wszystko dobrze jest wyliczone a mapa drogowa starannie zaprojektowana (to koalicjanci) oraz ataki na ministra, że źle ocenia sytuację, nie widzi zagrożeń i nie martwi się o biednych (to opozycja). W rezultacie zarysował się pogląd, że trzeba raczej opóźnić termin przyjęcia euro bo gospodarka zwalnia i grozi nam kryzys.

Kali mieć złotówki, euro, dolara, franka i funta

Nieformalna, ale zgodna współpraca posłów, banków, rządowego establishmentu, właścicieli kantorów, spekulantów walutowych, elit finansowych itp. w celu opóźnienia przyjęcia euro w Polsce jest całkiem logiczna. Wszystkie wymienione podmioty gospodarcze i grupy interesów nie tyle nie chcą euro co chcą pełnego koszyka walut do robienia dobrych interesów. Ten cichy front obrońców koszyka walut wspiera PiS i miliony ludzi, którzy nie mają żadnego koszyka a jedynie zaskórniaki w obcych walutach. Tłumaczyć ich może jedynie podatność na "szkolenie ekonomiczne" prowadzone dyskretnie przez media na rzecz wspomnianego frontu.

wp.pl Niedziela, 8 lutego (06:00)

Nowe kwestie u podłoża strajków starego typu

Zdjęcia nielegalnie strajkujących robotników zgrupowanych wokół koksowników podczas serii dzikich strajków w tym tygodniu przywodziły niektórym na myśl czasy decydującego sporu w przemyśle lat 1980-ych. ‘Obrazki jak ze strajku górników. Masowe protesty, zebrania na parkingach, niesprawne głośniki... antyzwiązkowe ustawy zostały bez namysłu odsunięte na bok’ – pisał w blogu członek Partii Socjalistycznej.
Strajki w skali z ubiegłego tygodnia z udziałem kilku tysięcy robotników kontraktowych w kilkudziesięciu miejscach mogą wzbudzać uczucie nostalgii wśród lewicowych radykałów. Jednak kwestia będąca istotą sporu – zatrudnianie pracowników spoza Wielkiej Brytanii – różni się zasadniczo od walki, jak toczyła się w latach osiemdziesiątych wokół praw przysługujących związkom. 

Jest to również sprawa drażliwa politycznie, bowiem w okresie recesji ministrowie bardzo chcieliby być widziani jako obrońcy brytyjskich pracowników. Parlamentarzyści z ramienia Partii Pracy opowiadają się po stronie związków wspierając żądania zmuszenia zagranicznych pracodawców do uwzględnienia miejscowej siły roboczej przy pracach na terenie Wielkiej Brytanii.

Rośnie nacisk na premiera, aby dążył do zmian w ustawodawstwie europejskim wprowadzających dla firm zagranicznych wymóg podpisania umów w skali całej branży określających szczegółowo warunki zatrudnienia i płacy. Związki argumentują, że zapobiegłoby to ‘społecznemu dumpingowi’, w ramach którego z trudem wywalczona ochrona praw pracowniczych jest podważana przez firmy korzystające z taniej siły roboczej.

Osoby mające rozeznanie w tej problematyce mówią jednak, że w grę wchodzi też inny czynnik i wskazują na dużą liczbę nieoficjalnych strajków w sektorze budowy maszyn. Kryje się za tym politycznie wybuchowa sugestia, że jednym z powodów, dla których zagraniczni pracodawcy wolą zatrudniać swoich pracowników zamiast brytyjskich, jest poprawa wydajności.

Wskazuje się na fakt, że IREM, włoski podwykonawca w centrum sporu wokół rafinerii naftowej Lindsey, który dał początek strajkom, otrzymał kontrakt dopiero po tym, gdy brytyjski podwykonawca Shaw’s postanowił nie podjąć się tego zadania. Shaw’s, który ma amerykańską firmę-matkę, odmówił skomentowania sugestii, że jego decyzja o wycofaniu się miała związek z problemami wydajności pracy w ramach tego projektu.

Osoby z branży wyrażają pogląd, że pracownicy firm brytyjskich są bardziej skłonni do uczestniczenia w akcjach poparcia dla strajkujących w Lindsey. Jako przykład wskazują na budowę elektrowni Marchwood w Southampton. W ubiegły piątek, poniedziałek i wtorek strajkowało tam od 100 do 140 pracowników na znak solidarności z uczestnikami sporu w Lindsey. Wszyscy trzej podwykonawcy, których pracownicy przerwali pracę, to firmy brytyjskie. Jednak większość spośród 800 zatrudnionych, wśród których 65 procent jest Brytyjczykami lub Irlandczykami, nie przyłączyła się do nich.   

Zdaniem osób poinformowanych, to, co wydarzyło się w Marchwood jest typowe dla nieoficjalnych akcji podejmowanych w tym sektorze. Tylko w ubiegłym miesiącu odbyła się tam trwająca pół dnia roboczego ‘przerwa na znak sympatii’, gdy 30 pracowników firmy malarskiej zeszło z placu budowy po śmierci przyjaciółki kolegi. Doszło także do trzech strajków pracowników podwykonawców brytyjskich, w tym budującej rusztowania firmy Cape, w proteście przeciwko brakom w dostawach wody i prądu do znajdujących się na terenie budowy baraków robotniczych.

Cape odmówił skomentowania tych działań. Jednak osoba zorientowana w sytuacji stwierdziła, że pracownicy zachowali się całkiem racjonalnie, bowiem ‘pracują oni na wybrzeżu koło Southampton w połowie stycznia w lodowatym deszczu i będąc przemoczeni nie mogą wysuszyć odzieży’. Osoba ta dodała, że polscy robotnicy na tej budowie, w barakach których nie było braków ciepłej wody, ‘gotowi są znosić warunki życia nie do przyjęcia dla Brytyjczyków...niektórzy śpią w swoich samochodach’.

Związki uważają, że potrzebna jest większa ochrona prawna, aby tego rodzaju różnice kulturowe nie podważyły praw pracowniczych. Jednak kręgi biznesu są zaniepokojone tym, co uważają za zapędy protekcjonistyczne, a także środkami jakimi posługują się pracownicy w walce o swoje interesy.  Miles Tempelman, dyrektor generalny Instytutu Dyrektorów powiedział: ‘Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, że jeśli nielegalnym strajkom nie stawi się oporu, zagrożone będą kluczowe projekty infrastrukturalne w rodzaju Crossrail i następnego szeregu elektrowni jądrowych’.

Autor: Jean Eaglesham
© The Financial Times Limited 2009

Nowe kwestie u podłoża strajków starego typu

Zdjęcia nielegalnie strajkujących robotników zgrupowanych wokół koksowników podczas serii dzikich strajków w tym tygodniu przywodziły niektórym na myśl czasy decydującego sporu w przemyśle lat 1980-ych. ‘Obrazki jak ze strajku górników. Masowe protesty, zebrania na parkingach, niesprawne głośniki... antyzwiązkowe ustawy zostały bez namysłu odsunięte na bok’ – pisał w blogu członek Partii Socjalistycznej.
Strajki w skali z ubiegłego tygodnia z udziałem kilku tysięcy robotników kontraktowych w kilkudziesięciu miejscach mogą wzbudzać uczucie nostalgii wśród lewicowych radykałów. Jednak kwestia będąca istotą sporu – zatrudnianie pracowników spoza Wielkiej Brytanii – różni się zasadniczo od walki, jak toczyła się w latach osiemdziesiątych wokół praw przysługujących związkom. 

Jest to również sprawa drażliwa politycznie, bowiem w okresie recesji ministrowie bardzo chcieliby być widziani jako obrońcy brytyjskich pracowników. Parlamentarzyści z ramienia Partii Pracy opowiadają się po stronie związków wspierając żądania zmuszenia zagranicznych pracodawców do uwzględnienia miejscowej siły roboczej przy pracach na terenie Wielkiej Brytanii.

Rośnie nacisk na premiera, aby dążył do zmian w ustawodawstwie europejskim wprowadzających dla firm zagranicznych wymóg podpisania umów w skali całej branży określających szczegółowo warunki zatrudnienia i płacy. Związki argumentują, że zapobiegłoby to ‘społecznemu dumpingowi’, w ramach którego z trudem wywalczona ochrona praw pracowniczych jest podważana przez firmy korzystające z taniej siły roboczej.

Osoby mające rozeznanie w tej problematyce mówią jednak, że w grę wchodzi też inny czynnik i wskazują na dużą liczbę nieoficjalnych strajków w sektorze budowy maszyn. Kryje się za tym politycznie wybuchowa sugestia, że jednym z powodów, dla których zagraniczni pracodawcy wolą zatrudniać swoich pracowników zamiast brytyjskich, jest poprawa wydajności.

Wskazuje się na fakt, że IREM, włoski podwykonawca w centrum sporu wokół rafinerii naftowej Lindsey, który dał początek strajkom, otrzymał kontrakt dopiero po tym, gdy brytyjski podwykonawca Shaw’s postanowił nie podjąć się tego zadania. Shaw’s, który ma amerykańską firmę-matkę, odmówił skomentowania sugestii, że jego decyzja o wycofaniu się miała związek z problemami wydajności pracy w ramach tego projektu.

Osoby z branży wyrażają pogląd, że pracownicy firm brytyjskich są bardziej skłonni do uczestniczenia w akcjach poparcia dla strajkujących w Lindsey. Jako przykład wskazują na budowę elektrowni Marchwood w Southampton. W ubiegły piątek, poniedziałek i wtorek strajkowało tam od 100 do 140 pracowników na znak solidarności z uczestnikami sporu w Lindsey. Wszyscy trzej podwykonawcy, których pracownicy przerwali pracę, to firmy brytyjskie. Jednak większość spośród 800 zatrudnionych, wśród których 65 procent jest Brytyjczykami lub Irlandczykami, nie przyłączyła się do nich.   

Zdaniem osób poinformowanych, to, co wydarzyło się w Marchwood jest typowe dla nieoficjalnych akcji podejmowanych w tym sektorze. Tylko w ubiegłym miesiącu odbyła się tam trwająca pół dnia roboczego ‘przerwa na znak sympatii’, gdy 30 pracowników firmy malarskiej zeszło z placu budowy po śmierci przyjaciółki kolegi. Doszło także do trzech strajków pracowników podwykonawców brytyjskich, w tym budującej rusztowania firmy Cape, w proteście przeciwko brakom w dostawach wody i prądu do znajdujących się na terenie budowy baraków robotniczych.

Cape odmówił skomentowania tych działań. Jednak osoba zorientowana w sytuacji stwierdziła, że pracownicy zachowali się całkiem racjonalnie, bowiem ‘pracują oni na wybrzeżu koło Southampton w połowie stycznia w lodowatym deszczu i będąc przemoczeni nie mogą wysuszyć odzieży’. Osoba ta dodała, że polscy robotnicy na tej budowie, w barakach których nie było braków ciepłej wody, ‘gotowi są znosić warunki życia nie do przyjęcia dla Brytyjczyków...niektórzy śpią w swoich samochodach’.

Związki uważają, że potrzebna jest większa ochrona prawna, aby tego rodzaju różnice kulturowe nie podważyły praw pracowniczych. Jednak kręgi biznesu są zaniepokojone tym, co uważają za zapędy protekcjonistyczne, a także środkami jakimi posługują się pracownicy w walce o swoje interesy.  Miles Tempelman, dyrektor generalny Instytutu Dyrektorów powiedział: ‘Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, że jeśli nielegalnym strajkom nie stawi się oporu, zagrożone będą kluczowe projekty infrastrukturalne w rodzaju Crossrail i następnego szeregu elektrowni jądrowych’.

Autor: Jean Eaglesham
© The Financial Times Limited 2009

Lichwiarskie karty kredytowe

Rada Polityki Pieniężnej, obcinając stopy procentowe, zmienia też wysokość maksymalnych odsetek, które mogą pobierać banki. Zgodnie z antylichwiarskimi przepisami oprocentowanie kredytów nie może przekraczać 23 proc.
Wysokość maksymalnych odsetek to zgodnie z Kodeksem Cywilnym czterokrotność stopy lombardowej NBP. Po ostatniej obniżce stóp przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) wynosi ona 5,75 proc., czyli oprocentowanie kredytu nie może być wyższe niż 23 proc. Tak wysokie stawki w praktyce pojawiają się głównie przy kartach kredytowych. Po ostatniej obniżce zmian musiało dokonać aż dziesięć banków, które miały karty z oprocentowaniem na poziomie 24-25 proc.

Sprawdziliśmy, jak szybko banki reagują na zmiany wprowadzane przez RPP, czyli jakie informacje o wysokości oprocentowania podają na swoich stronach internetowych czy na infolinii. Obniżki oprocentowania poniżej poziomu z przepisów antylichwiarskich udało się nam potwierdzić w Citibanku Handlowym, Banku BPH, Getin Banku, GE Money Banku i w Raiffeisen Banku - te instytucje sprawnie dostosowały się do zmian.
Nieco inna sytuacja jest w przypadku karty Visa Regata z Pekao, gdzie wysokość oprocentowania ustalona jest właśnie jako czterokrotność stopy lombardowej. W tym przypadku więc stawka zmienia się automatycznie. Niestety na stronie internetowej banku wciąż można znaleźć informację, że jej oprocentowanie wynosi 26 proc.

Zmian nie udało się zauważyć także w kilku innych instytucjach. Cetelem Bank, Kredyt Bank, Bank Millennium i Toyota Bank wciąż informują o oprocentowaniu kart tak, jakby RPP nie obniżyła stóp procentowych. Klienci tych banków nie mają jednak powodu do niepokoju, bo zgodnie z przepisami antylichwiarskimi jeśli odsetki są wyższe niż maksymalne, to i tak należą się odsetki maksymalne. Problem w tym, że z punktu widzenia klienta sprawdzenie, czy bank zmienił stopę procentową do naliczenia odsetek w odpowiednim czasie, może okazać się zbyt skomplikowane. Pozostaje mieć nadzieję, że banki, które nie informują o odpowiedniej obniżce oprocentowania, mają problem z komunikacją z klientami i z aktualizacją stron internetowych, a nie z przepisami polskiego prawa.

Pozostałe, nie wymienione powyżej banki mają karty, których oprocentowanie wciąż jest niższe niż czterokrotność stopy lombardowej. Dobra informacja jest taka, że i oni doczekają się obniżek. Kolejne cięcia stóp procentowych przez RPP będą bowiem dalej obniżać antylichwiarski limit. Prawdopodobne jest, że RPP zdecyduje się w tym roku na redukcję stóp o przynajmniej kolejne 0,75 punktu procentowego. To oznaczałoby, że czterokrotność stopy lombardowej będzie wynosić 20 proc., a taki limit dotknie już większości kart kredytowych w Polsce. Niestety jest też druga strona medalu. Na przełomie roku, zanim jeszcze banki natknęły się na antylichwiarski sufit, kilka z nich zdecydowało się na podwyższenie oprocentowania kart kredytowych. To pokazuje, że banki w ciężkich czasach szukają źródła dodatkowych dochodów. Można się więc spodziewać, że z jednej strony spadać będzie oprocentowanie tych droższych kart na skutek decyzji RPP, ale z drugiej bankowcy szukając możliwości dodatkowego zysku, podnosić będą oprocentowanie najtańszych kart, tych którym daleko jeszcze do maksymalnych odsetek. Obawiam się też, że w tym momencie banki zaczną szukać jeszcze innych dodatkowych dochodów związanych z plastikowymi pieniędzmi, i na przykład nie będą już tak chętnie wydawać ich za darmo.

Mateusz Ostrowski
analityk Open Finance

wp.pl

Lichwiarskie karty kredytowe

Rada Polityki Pieniężnej, obcinając stopy procentowe, zmienia też wysokość maksymalnych odsetek, które mogą pobierać banki. Zgodnie z antylichwiarskimi przepisami oprocentowanie kredytów nie może przekraczać 23 proc.
Wysokość maksymalnych odsetek to zgodnie z Kodeksem Cywilnym czterokrotność stopy lombardowej NBP. Po ostatniej obniżce stóp przez Radę Polityki Pieniężnej (RPP) wynosi ona 5,75 proc., czyli oprocentowanie kredytu nie może być wyższe niż 23 proc. Tak wysokie stawki w praktyce pojawiają się głównie przy kartach kredytowych. Po ostatniej obniżce zmian musiało dokonać aż dziesięć banków, które miały karty z oprocentowaniem na poziomie 24-25 proc.

Sprawdziliśmy, jak szybko banki reagują na zmiany wprowadzane przez RPP, czyli jakie informacje o wysokości oprocentowania podają na swoich stronach internetowych czy na infolinii. Obniżki oprocentowania poniżej poziomu z przepisów antylichwiarskich udało się nam potwierdzić w Citibanku Handlowym, Banku BPH, Getin Banku, GE Money Banku i w Raiffeisen Banku - te instytucje sprawnie dostosowały się do zmian.
Nieco inna sytuacja jest w przypadku karty Visa Regata z Pekao, gdzie wysokość oprocentowania ustalona jest właśnie jako czterokrotność stopy lombardowej. W tym przypadku więc stawka zmienia się automatycznie. Niestety na stronie internetowej banku wciąż można znaleźć informację, że jej oprocentowanie wynosi 26 proc.

Zmian nie udało się zauważyć także w kilku innych instytucjach. Cetelem Bank, Kredyt Bank, Bank Millennium i Toyota Bank wciąż informują o oprocentowaniu kart tak, jakby RPP nie obniżyła stóp procentowych. Klienci tych banków nie mają jednak powodu do niepokoju, bo zgodnie z przepisami antylichwiarskimi jeśli odsetki są wyższe niż maksymalne, to i tak należą się odsetki maksymalne. Problem w tym, że z punktu widzenia klienta sprawdzenie, czy bank zmienił stopę procentową do naliczenia odsetek w odpowiednim czasie, może okazać się zbyt skomplikowane. Pozostaje mieć nadzieję, że banki, które nie informują o odpowiedniej obniżce oprocentowania, mają problem z komunikacją z klientami i z aktualizacją stron internetowych, a nie z przepisami polskiego prawa.

Pozostałe, nie wymienione powyżej banki mają karty, których oprocentowanie wciąż jest niższe niż czterokrotność stopy lombardowej. Dobra informacja jest taka, że i oni doczekają się obniżek. Kolejne cięcia stóp procentowych przez RPP będą bowiem dalej obniżać antylichwiarski limit. Prawdopodobne jest, że RPP zdecyduje się w tym roku na redukcję stóp o przynajmniej kolejne 0,75 punktu procentowego. To oznaczałoby, że czterokrotność stopy lombardowej będzie wynosić 20 proc., a taki limit dotknie już większości kart kredytowych w Polsce. Niestety jest też druga strona medalu. Na przełomie roku, zanim jeszcze banki natknęły się na antylichwiarski sufit, kilka z nich zdecydowało się na podwyższenie oprocentowania kart kredytowych. To pokazuje, że banki w ciężkich czasach szukają źródła dodatkowych dochodów. Można się więc spodziewać, że z jednej strony spadać będzie oprocentowanie tych droższych kart na skutek decyzji RPP, ale z drugiej bankowcy szukając możliwości dodatkowego zysku, podnosić będą oprocentowanie najtańszych kart, tych którym daleko jeszcze do maksymalnych odsetek. Obawiam się też, że w tym momencie banki zaczną szukać jeszcze innych dodatkowych dochodów związanych z plastikowymi pieniędzmi, i na przykład nie będą już tak chętnie wydawać ich za darmo.

Mateusz Ostrowski
analityk Open Finance

wp.pl

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?
Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.
Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.
Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK: Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.
Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK: Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość ? Co robić z kredytem we frankach ? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego ?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb
Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3
Gazeta Prawna

Gazeta Prawna w internecie www.gazetaprawna.pl

Masz kredyt walutowy, nie wykonuj pochopnych ruchów

Jak w najbliższych miesiącach może zachowywać się kurs złotego?
Wśród analityków coraz częściej słychać głosy, że ostatnie zawirowania na rynku walutowym mają raczej charakter przejściowy, a spadki złotego – prędzej czy później – zostaną powstrzymane.

Jesteśmy już chyba blisko końca osłabienia złotego. Jeszcze w lutym–marcu można się spodziewać, że nasza waluta będzie słaba. W kolejnych miesiącach powinna nastąpić dynamiczna korekta – mówi Mikołaj Kusiakowski z TMS Brokers.
Nie możemy oczywiście założyć, że frank będzie kosztował 2 zł, a euro 3 zł. Jednak 4,1 zł za euro w połowie roku jest realne – dodaje.

Zdaniem analityka złoty może odrabiać straty, kiedy inwestorzy zaczną realizować duże zyski wynikające z ostatniego osłabienia naszej waluty.
Jeśli jedna instytucja zacznie to robić, ruszą za nią inne. To spowoduje lawinowe umocnienie złotego – mówi.

Poza tym zakładamy, że kryzys na rynku finansowym będzie powoli łagodzony. Trudno zakładać poprawę we wszystkich sferach, ale np. indeksy giełdowe powinny obronić dzisiejsze poziomy. Kolejnej fali spadków raczej nie będzie – dodaje Mikołaj Kusiakowski.

WNIOSEK: Analitycy nie są pewni, ale oczekują, że na wiosnę kurs złotego zacznie rosnąć

Czy można wierzyć w prognozy walutowe?

Przemysław Kwiecień, analityk X-Trade Brokers, zaleca jednak dużą ostrożność w traktowaniu prognoz walutowych.
Nie ma czegoś takiego jak prognozy walutowe. W przypadku kursów walut możemy mówić co najwyżej o oczekiwaniach – mówi.

Jego zdaniem, jeśli ktoś chce podejmować decyzje kredytowe na podstawie jakichś prognoz kursów walut, może się potem srodze rozczarować.

Według niego kredytobiorca nie powinien też sobie obecnie zaprzątać głowy np. prognozami makroekonomicznymi – bo rozwój sytuacji gospodarczej nie przekłada się wprost na kurs walutowy.

Szkoda zachodu, bo nie ma tutaj prostych zależności. To nie jest tak, że jeśli PKB wzrośnie o 3 proc., to złoty od razu się umocni – mówi.

Zdaniem Przemysława Kwietnia, podejmując decyzję, kredytobiorca musi być przede wszystkim świadomy ryzyka, na jakie się naraża przy pożyczce denominowanej w walutach.

WNIOSEK: Kredytobiorcy powinni z dużą rezerwą traktować wszelkie prognozy dotyczące rynku walutowego

Czy można sprzedać zadłużoną nieruchomość ? Co robić z kredytem we frankach ? Czy dziś jest dobry moment na zaciągniecie nowego kredytu walutowego ?

Katarzyna Wójcik-Adamska, Marek Chądzyński, Marcin Jaworski, Roman Grzyb
Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - forsal.pl - str.A2-A3
Gazeta Prawna

Gazeta Prawna w internecie www.gazetaprawna.pl

Złoty w dołku, ale będzie lepiej

Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
wp.pl | 06.02.2009 | 16:51

Złoty w dołku, ale będzie lepiej

Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
Ostatni miesiąc był bardzo trudny dla naszej waluty. Dawno spadek wartości złotego nie był tak dynamiczny. Choć ostatnie dwa dni były łaskawsze, to niektórzy eksperci już spekulują, że to dopiero początek. Wielu z nich uważa, że za euro przyjdzie nam płacić nawet 6 złotych. Padają głosy, że obecna sytuacja na rynku jest wynikiem spekulacji walutowych. W kraju brakowało ostatnio nowych danych, które miałyby zniechęcić do inwestycji w polską walutę.
wp.pl | 06.02.2009 | 16:51

NBP prognozuje: Ceny nieruchomości spadną o 20 procent

- Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.
- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny -  pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów  przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone  przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy  spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20  proc. - wyjaśnił Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że  deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość  zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać  złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły  poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak  działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba  pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu  2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w  roku 2010. - dodaje pracownik NBP.
Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około  roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która  najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość  wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012  podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych  mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną  rosnąć, deweloperzy zaczną +wchodzić na rynek+ z nowymi  mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział Łaszek.

Jego zdaniem dodatkowym impulsem będzie wejście do strefy euro, ale wtedy  trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać  politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów.
money.pl 2009-02-06 11:29:58

NBP prognozuje: Ceny nieruchomości spadną o 20 procent

- Należy spodziewać się dalszego spadku cen na rynku nieruchomości, który wyniesie około 15-20 proc. - uważa prof. Jacek Łaszek, doradca kierujący Zespołem ds. Rynku Nieruchomości w Instytucie Ekonomicznym NBP.
- Jesteśmy w szczytowym punkcie fazy cyklu. Wygląda to tak, że mamy nadwyżkę niesprzedanych mieszkań, są wysokie ceny, dodatkowo - jako efekt zewnętrzny -  pojawiły się problemy z finansowaniem inwestycji oraz konsumentów  przez banki. Jeśli chodzi o prognozy to dostępne dane i prowadzone  przez nas analizy skłaniają do stwierdzenia, że nastąpi dalszy  spadek cen na rynku nieruchomości, który szacujemy na około 15-20  proc. - wyjaśnił Łaszek.

- Teoretycznie jest miejsce na większe spadki cen, ale sądzimy, że  deweloperzy będą działać racjonalnie, że większość  zdywersyfikowała produkcję i ma środki finansowe, aby przetrwać  złamanie. Znaczna część deweloperów to firmy, które przeżyły  poprzedni cykl w latach 2001-2002 i mają doświadczenie jak  działać. W III kwartale 2008 r. już zmniejszyła się liczba  pozwoleń na budowy i liczba budów nowo rozpoczynanych. W ciągu  2009 roku te tendencje nasilą się i będą kontynuowane jeszcze w  roku 2010. - dodaje pracownik NBP.
Łaszek ocenia, że ceny nieruchomości zaczną znów rosnąć około  roku 2012.

- Z naszych analiz wynika, że rozpoczyna się faza spadkowa, która  najprawdopodobniej potrwa 3-4 lata. W tym czasie większość  wybudowanych nieruchomości znajdzie nabywców. Około roku 2012  podaż może okazać się bardzo mała, a może nawet brak będzie nowych  mieszkań, co przy dość stabilnym popycie spowoduje, że ceny zaczną  rosnąć, deweloperzy zaczną +wchodzić na rynek+ z nowymi  mieszkaniami i zacznie się stopniowy wzrost cen - powiedział Łaszek.

Jego zdaniem dodatkowym impulsem będzie wejście do strefy euro, ale wtedy  trzeba będzie wprowadzać przepisy ostrożnościowe i zaostrzać  politykę mieszkaniową, aby nie mieć kolejnych problemów.
money.pl 2009-02-06 11:29:58

Raport z rynku nieruchomości - styczeń 2009

Spadek cen nieruchomości oraz spadek oprocentowania rynkowego rekompensuje z nawiązką wzrost raty kredytowej związanej z wyższymi marżami. W efekcie rata nowego kredytu na zakup mieszkania o określonych parametrach może dziś być niższa - i to pomimo zaostrzenia warunków udzielania kredytów przez banki - niż rok temu - wynika z analizy Expandera.

Porównaliśmy wysokość raty na zakup mieszkania o powierzchni 60 m.kw. i średniej cenie za metr w wybranych miastach w styczniu 2009 roku i w styczniu 2008 roku. We wszystkich analizowanych miastach rata kredytu, zarówno w złotych, jak i we frankach, jest dziś niższa niż przed rokiem. W przypadku kredytu w złotych różnica sięga nawet 374 zł dla Sopotu, czy 284 zł dla Krakowa. Obniżenie raty to efekt spadku cen nieruchomości (w Krakowie o 11,44% r/r, w Sopocie o 10,73%) oraz obniżki stopy WIBOR (z poziomu 4,86% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r.). Na drugim biegunie mamy wzrost marży ze średniego poziomu 1,29% w styczniu 2008 r. do 2,3% w styczniu 2009 r.

Wysokość rat kredytów zaciągniętych w złotych na zakup mieszkania o pow. 60 m2


Expander.pl

Niższa niż w przypadku kredytu zaciąganego przed rokiem jest też rata kredytu we frankach, chociaż tu różnica jest mniejsza niż dla złotych. Stopa LIBOR dla franka spadła co prawda z 2,76% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r., jednak w tym samym czasie średnia marża podskoczyła z 1,57% do 4,2%. W efekcie dla Sopotu rata spadła o 268 zł, a dla Krakowa o 205 zł.

Jednocześnie jednak nie można pominąć tego, co stało się dziś z ratami kredytów zaciągniętych przed rokiem. Do wyliczeń przyjęliśmy aktualny poziom oprocentowania. W Sopocie rata spadła o 335 zł. W rzeczywistości zmiana może być jednak mniejsza, gdyż banki z opóźnieniem aktualizują wartość oprocentowania. W przypadku kredytów we frankach mamy z kolei wzrost raty z powodu wzrostu kursu walutowego. Maksymalnie, dla Sopotu, jest to 295 zł. W praktyce wzrost może być jednak większy z uwagi na opóźnienie w aktualizacji oprocentowania.

Stabilizacja oprocentowania

Średnie oprocentowanie nowoudzielanych kredytów we frankach wyniosło w styczniu 4,92%, a więc w porównaniu z grudniem prawie się nie zmieniło. Znacznie wzrosła jednak różnica między najniższą i najwyższą marżą. Główną tego przyczyną jest znaczny wzrost najwyższej marży, która podskoczyła z 5,6% aż do 7,6%. Tak wysoką marżę wprowadził do swojej oferty Multibank dla klientów, którzy nie skorzystali z promocji. Natomiast najniższą marżę oferował w styczniu Deutsche Bank i wynosiła ona 2,2%. W rezultacie różnica między najwyższą a najniższą marżą wzrosła w styczniu aż do 5,4 pkt. proc. z 3,8 pkt. proc. w grudniu.

W przypadku kredytów w złotych sytuacja wygląda podobnie. Również za sprawą Multibanku znacznie wzrosła najwyższa marża kredytowa. W grudniu wynosiła ona 5,78%, a w styczniu aż 6,6%. Natomiast najniższą marżę kredytów w złotych oferował Bank Pekao i wynosiła ona 1%. Daje to rozpiętość na poziomie 5,6 pkt. proc.(w grudniu 5 pkt. proc.), czyli jeszcze wyższą niż w przypadku kredytów we frankach.

Średnia marża dla kredytów w złotych wzrosła w porównaniu z grudniem z 2% do 2,3%. Mimo to średnie oprocentowanie kredytów w złotych spadło (z 8,53% do 8,24%) za sprawą znacznego obniżenia stopy WIBOR.


Expander.pl


Expander.pl

W kolejnych miesiącach średnie oprocentowanie kredytów będzie spadało. Część banków stosuje bowiem stawki bazowe (WIBOR, LIBOR) sprzed miesiąca, co zawyża średnie. Jeśli uwzględnimy bieżący poziom stóp rynkowych, to otrzymamy oprocentowanie kredytów we frankach na średnim poziomie 4,73%, a w złotych na średnim poziomie 7,16%.

Jeden bank pożyczy dwa razy więcej niż drugi

W styczniu, podobnie jak w grudniu, utrzymywała się bardzo duża rozpiętość między maksymalną kwotą, jaką gotowe są pożyczyć poszczególne banki. 4-osobowa rodzina o łącznym dochodzie netto na poziomie 3,5 tys. zł największy kredyt w złotych, na prawie 300 tys. zł, mogła uzyskać w BGŻ. Natomiast najbardziej restrykcyjny bank w przypadku kredytów w naszej walucie, GE Money Bank, był gotów pożyczyć tylko 128 tys. zł, zatem ponad dwukrotnie mniej niż BGŻ.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku kredytów we frankach. Największa kwotę deklarował Polbank - 262 tys. zł - a najmniejszą deklarowały mBank i Multibank, zaledwie 96 tys. zł. Z praktyki doradców Expandera wynika jednak, że uzyskanie kredytów mieszkaniowych w Polbanku jest obecnie bardzo trudne. Niska maksymalna zdolność badanej rodziny w mBanku i Multibanku wynika z kolej z najbardziej restrykcyjnego na rynku sposobu jej wyliczania (klient musi posiadać o połowę wyższa zdolność kredytową niż wynosi wnioskowana kwota kredytu w złotych).

Średnia zdolność kredytowa w złotych wyniosła w styczniu 203 tys. zł. Nieznacznie wzrosła więc w porównaniu z grudniem, kiedy wynosiła 195 tys. zł. Natomiast średnia zdolność we frankach spadła. W styczniu wyniosła 160 tys. zł a w grudniu 170 tys. zł.


Expander.pl
Franki z wkładem własnym

W styczniu niewiele zmieniło się natomiast pod względem wysokości wymaganego przez banki wkładu własnego. W dalszym ciągu, aby uzyskać kredyt we frankach, z kilkoma wyjątkami, trzeba było posiadać przynajmniej 20% środków własnych. Wciąż jednak można było wskazać banki, które udzielają kredytów we frankach osobom nie posiadającym wkładu własnego. Były to Deutsche Bank, DnB Nord, i Polbank. Do tego grona powróciły również mBank i Multibank, które po tym, jak w końcu listopada zaostrzyły wymagania do 20% wkładu własnego, w styczniu powróciły do udzielania kredytów na 100% wartości nieruchomości. Oferta była jednak dostępna tylko dla wąskiej grupy klientów. W Deutsche Banku i DnB Nord można uzyskać kredyt nawet na ponad 100% wartości nieruchomości, jeżeli kredytobiorca osiągał stosunkowo wysokie dochody (w DB 12 tys. zł netto, a w DnB Nord 10 tys. zł netto). mBank i Multibank stosowały z kolei wspominany wcześniej bardzo rygorystyczny sposób wyliczania zdolności kredytowej dla franka. Natomiast Polbank oficjalnie nieprzerwanie udziela kredytów na 100% wartości nieruchomości. W praktyce uzyskanie takiego kredytu w Polbanku nie jest jednak łatwe.

Śladem mBanku i Multibanku, które zmniejszyły wysokość wymaganego wkładu własnego, nie poszły jednak inne banki. Nie złagodził wymagań nawet BGŻ, który udziela kredytów we frankach tylko osobom, które posiadają aż 45% wkładu własnego.

Znacznie łagodniejsze wymagania mają banki w przypadku kredytów w złotych. Podobnie, jak w grudniu, ponad połowa banków udziela kredytów bez wkładu własnego. Obecnie aż w sześciu bankach istnieje możliwość zaciągniecie kredytu na ponad 100% wartości nieruchomości. Wkładu własnego przekraczającego 20% wymagają jedynie Invest Bank i Raiffeisen.


Expander.pl Piątek, 6 lutego (09:11)
interia.pl

Raport z rynku nieruchomości - styczeń 2009

Spadek cen nieruchomości oraz spadek oprocentowania rynkowego rekompensuje z nawiązką wzrost raty kredytowej związanej z wyższymi marżami. W efekcie rata nowego kredytu na zakup mieszkania o określonych parametrach może dziś być niższa - i to pomimo zaostrzenia warunków udzielania kredytów przez banki - niż rok temu - wynika z analizy Expandera.

Porównaliśmy wysokość raty na zakup mieszkania o powierzchni 60 m.kw. i średniej cenie za metr w wybranych miastach w styczniu 2009 roku i w styczniu 2008 roku. We wszystkich analizowanych miastach rata kredytu, zarówno w złotych, jak i we frankach, jest dziś niższa niż przed rokiem. W przypadku kredytu w złotych różnica sięga nawet 374 zł dla Sopotu, czy 284 zł dla Krakowa. Obniżenie raty to efekt spadku cen nieruchomości (w Krakowie o 11,44% r/r, w Sopocie o 10,73%) oraz obniżki stopy WIBOR (z poziomu 4,86% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r.). Na drugim biegunie mamy wzrost marży ze średniego poziomu 1,29% w styczniu 2008 r. do 2,3% w styczniu 2009 r.

Wysokość rat kredytów zaciągniętych w złotych na zakup mieszkania o pow. 60 m2


Expander.pl

Niższa niż w przypadku kredytu zaciąganego przed rokiem jest też rata kredytu we frankach, chociaż tu różnica jest mniejsza niż dla złotych. Stopa LIBOR dla franka spadła co prawda z 2,76% w styczniu 2008 r. do 0,53% w styczniu 2009 r., jednak w tym samym czasie średnia marża podskoczyła z 1,57% do 4,2%. W efekcie dla Sopotu rata spadła o 268 zł, a dla Krakowa o 205 zł.

Jednocześnie jednak nie można pominąć tego, co stało się dziś z ratami kredytów zaciągniętych przed rokiem. Do wyliczeń przyjęliśmy aktualny poziom oprocentowania. W Sopocie rata spadła o 335 zł. W rzeczywistości zmiana może być jednak mniejsza, gdyż banki z opóźnieniem aktualizują wartość oprocentowania. W przypadku kredytów we frankach mamy z kolei wzrost raty z powodu wzrostu kursu walutowego. Maksymalnie, dla Sopotu, jest to 295 zł. W praktyce wzrost może być jednak większy z uwagi na opóźnienie w aktualizacji oprocentowania.

Stabilizacja oprocentowania

Średnie oprocentowanie nowoudzielanych kredytów we frankach wyniosło w styczniu 4,92%, a więc w porównaniu z grudniem prawie się nie zmieniło. Znacznie wzrosła jednak różnica między najniższą i najwyższą marżą. Główną tego przyczyną jest znaczny wzrost najwyższej marży, która podskoczyła z 5,6% aż do 7,6%. Tak wysoką marżę wprowadził do swojej oferty Multibank dla klientów, którzy nie skorzystali z promocji. Natomiast najniższą marżę oferował w styczniu Deutsche Bank i wynosiła ona 2,2%. W rezultacie różnica między najwyższą a najniższą marżą wzrosła w styczniu aż do 5,4 pkt. proc. z 3,8 pkt. proc. w grudniu.

W przypadku kredytów w złotych sytuacja wygląda podobnie. Również za sprawą Multibanku znacznie wzrosła najwyższa marża kredytowa. W grudniu wynosiła ona 5,78%, a w styczniu aż 6,6%. Natomiast najniższą marżę kredytów w złotych oferował Bank Pekao i wynosiła ona 1%. Daje to rozpiętość na poziomie 5,6 pkt. proc.(w grudniu 5 pkt. proc.), czyli jeszcze wyższą niż w przypadku kredytów we frankach.

Średnia marża dla kredytów w złotych wzrosła w porównaniu z grudniem z 2% do 2,3%. Mimo to średnie oprocentowanie kredytów w złotych spadło (z 8,53% do 8,24%) za sprawą znacznego obniżenia stopy WIBOR.


Expander.pl


Expander.pl

W kolejnych miesiącach średnie oprocentowanie kredytów będzie spadało. Część banków stosuje bowiem stawki bazowe (WIBOR, LIBOR) sprzed miesiąca, co zawyża średnie. Jeśli uwzględnimy bieżący poziom stóp rynkowych, to otrzymamy oprocentowanie kredytów we frankach na średnim poziomie 4,73%, a w złotych na średnim poziomie 7,16%.

Jeden bank pożyczy dwa razy więcej niż drugi

W styczniu, podobnie jak w grudniu, utrzymywała się bardzo duża rozpiętość między maksymalną kwotą, jaką gotowe są pożyczyć poszczególne banki. 4-osobowa rodzina o łącznym dochodzie netto na poziomie 3,5 tys. zł największy kredyt w złotych, na prawie 300 tys. zł, mogła uzyskać w BGŻ. Natomiast najbardziej restrykcyjny bank w przypadku kredytów w naszej walucie, GE Money Bank, był gotów pożyczyć tylko 128 tys. zł, zatem ponad dwukrotnie mniej niż BGŻ.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku kredytów we frankach. Największa kwotę deklarował Polbank - 262 tys. zł - a najmniejszą deklarowały mBank i Multibank, zaledwie 96 tys. zł. Z praktyki doradców Expandera wynika jednak, że uzyskanie kredytów mieszkaniowych w Polbanku jest obecnie bardzo trudne. Niska maksymalna zdolność badanej rodziny w mBanku i Multibanku wynika z kolej z najbardziej restrykcyjnego na rynku sposobu jej wyliczania (klient musi posiadać o połowę wyższa zdolność kredytową niż wynosi wnioskowana kwota kredytu w złotych).

Średnia zdolność kredytowa w złotych wyniosła w styczniu 203 tys. zł. Nieznacznie wzrosła więc w porównaniu z grudniem, kiedy wynosiła 195 tys. zł. Natomiast średnia zdolność we frankach spadła. W styczniu wyniosła 160 tys. zł a w grudniu 170 tys. zł.


Expander.pl
Franki z wkładem własnym

W styczniu niewiele zmieniło się natomiast pod względem wysokości wymaganego przez banki wkładu własnego. W dalszym ciągu, aby uzyskać kredyt we frankach, z kilkoma wyjątkami, trzeba było posiadać przynajmniej 20% środków własnych. Wciąż jednak można było wskazać banki, które udzielają kredytów we frankach osobom nie posiadającym wkładu własnego. Były to Deutsche Bank, DnB Nord, i Polbank. Do tego grona powróciły również mBank i Multibank, które po tym, jak w końcu listopada zaostrzyły wymagania do 20% wkładu własnego, w styczniu powróciły do udzielania kredytów na 100% wartości nieruchomości. Oferta była jednak dostępna tylko dla wąskiej grupy klientów. W Deutsche Banku i DnB Nord można uzyskać kredyt nawet na ponad 100% wartości nieruchomości, jeżeli kredytobiorca osiągał stosunkowo wysokie dochody (w DB 12 tys. zł netto, a w DnB Nord 10 tys. zł netto). mBank i Multibank stosowały z kolei wspominany wcześniej bardzo rygorystyczny sposób wyliczania zdolności kredytowej dla franka. Natomiast Polbank oficjalnie nieprzerwanie udziela kredytów na 100% wartości nieruchomości. W praktyce uzyskanie takiego kredytu w Polbanku nie jest jednak łatwe.

Śladem mBanku i Multibanku, które zmniejszyły wysokość wymaganego wkładu własnego, nie poszły jednak inne banki. Nie złagodził wymagań nawet BGŻ, który udziela kredytów we frankach tylko osobom, które posiadają aż 45% wkładu własnego.

Znacznie łagodniejsze wymagania mają banki w przypadku kredytów w złotych. Podobnie, jak w grudniu, ponad połowa banków udziela kredytów bez wkładu własnego. Obecnie aż w sześciu bankach istnieje możliwość zaciągniecie kredytu na ponad 100% wartości nieruchomości. Wkładu własnego przekraczającego 20% wymagają jedynie Invest Bank i Raiffeisen.


Expander.pl Piątek, 6 lutego (09:11)
interia.pl

Spółdzielnie mogą zażądać 9 mld zł odszkodowań

Od momentu wydania przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie przekształceń lokali spółdzielczych, czyli od 17 grudnia 2008 r., wiele spółdzielni zapowiada, że będą dochodzić odszkodowań od Skarbu Państwa. Jak podkreśla Ryszard Jajszczyk, dyrektor Biura Związku Rewizyjnego Spółdzielni Mieszkaniowych RP, do tej pory na podstawie nowych zasad spółdzielnie przekształciły na własność ponad pół miliona mieszkań.

- Spółdzielnie straciły około 15 tys. zł na przekształceniu jednego mieszkania. Daje to ok. 9 mld zł - podkreśla.

Rekompensata za wywłaszczenie

O tym, że podczas przenoszenia odrębnej własności lokali na członków dochodziło do bezpodstawnego uszczuplenia majątku spółdzielni, przesądził Trybunał. Uznał, że spółdzielnie w zamian za utratę prawa własności lokali w momencie przekształcenia powinny dostawać ekwiwalent. Nie jest nim jednak zwrot faktycznych kosztów budowy nieruchomości. Dlatego niektóre spółdzielnie zaczynają liczyć kwoty utracone na skutek niekonstytucyjnych zapisów ustawy i szykują pozwy o odszkodowania, które miałby wypłacić Skarb Państwa. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa oszacowała, że poniosła stratę 20 mln zł, SM w Tczewie 40 mln zł, a Poznańska Spółdzielnia Mieszkaniowa twierdzi, że zwróci się o 160 mln zł odszkodowania.

- Pozew będzie zgodny z interesem spółdzielni, bowiem taka kwota wpłynęłaby do spółdzielni na jej fundusz remontowy, gdyby obowiązywały poprzednie zasady przekształceń - wyjaśnia Michał Tokłowicz, wiceprezes Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

Podstawę prawną do występowania z takim roszczeniem daje art. 4171 par. 1 kodeksu cywilnego. Przewiduje on, że jeżeli szkoda została wyrządzona przez wydanie aktu normatywnego, jej naprawienia można żądać po stwierdzeniu we właściwym postępowaniu niezgodności tego aktu z konstytucją, umową międzynarodową lub ustawą.

Co będzie musiała udowodnić spółdzielnia, by uzyskać odszkodowanie? Jaką metodologię przyjęły spółdzielnie przy obliczaniu wysokości strat finansowych? Za jakie lokale będzie przysługiwała ewentualna rekompensata?

Adam Makosz

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.11

Spółdzielnie mogą zażądać 9 mld zł odszkodowań

Od momentu wydania przez Trybunał Konstytucyjny wyroku w sprawie przekształceń lokali spółdzielczych, czyli od 17 grudnia 2008 r., wiele spółdzielni zapowiada, że będą dochodzić odszkodowań od Skarbu Państwa. Jak podkreśla Ryszard Jajszczyk, dyrektor Biura Związku Rewizyjnego Spółdzielni Mieszkaniowych RP, do tej pory na podstawie nowych zasad spółdzielnie przekształciły na własność ponad pół miliona mieszkań.

- Spółdzielnie straciły około 15 tys. zł na przekształceniu jednego mieszkania. Daje to ok. 9 mld zł - podkreśla.

Rekompensata za wywłaszczenie

O tym, że podczas przenoszenia odrębnej własności lokali na członków dochodziło do bezpodstawnego uszczuplenia majątku spółdzielni, przesądził Trybunał. Uznał, że spółdzielnie w zamian za utratę prawa własności lokali w momencie przekształcenia powinny dostawać ekwiwalent. Nie jest nim jednak zwrot faktycznych kosztów budowy nieruchomości. Dlatego niektóre spółdzielnie zaczynają liczyć kwoty utracone na skutek niekonstytucyjnych zapisów ustawy i szykują pozwy o odszkodowania, które miałby wypłacić Skarb Państwa. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa oszacowała, że poniosła stratę 20 mln zł, SM w Tczewie 40 mln zł, a Poznańska Spółdzielnia Mieszkaniowa twierdzi, że zwróci się o 160 mln zł odszkodowania.

- Pozew będzie zgodny z interesem spółdzielni, bowiem taka kwota wpłynęłaby do spółdzielni na jej fundusz remontowy, gdyby obowiązywały poprzednie zasady przekształceń - wyjaśnia Michał Tokłowicz, wiceprezes Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

Podstawę prawną do występowania z takim roszczeniem daje art. 4171 par. 1 kodeksu cywilnego. Przewiduje on, że jeżeli szkoda została wyrządzona przez wydanie aktu normatywnego, jej naprawienia można żądać po stwierdzeniu we właściwym postępowaniu niezgodności tego aktu z konstytucją, umową międzynarodową lub ustawą.

Co będzie musiała udowodnić spółdzielnia, by uzyskać odszkodowanie? Jaką metodologię przyjęły spółdzielnie przy obliczaniu wysokości strat finansowych? Za jakie lokale będzie przysługiwała ewentualna rekompensata?

Adam Makosz

Więcej: Gazeta Prawna 6.02.2009 (26) - str.11

BPH kupił od Pekao nieruchomość za 138,2 mln zł

Bank BPH podpisał z Bankiem Pekao SA umowę w sprawie zakupu za 138,2 mln zł nieruchomości w Warszawie, która ma być wykorzystywana jako warszawska centrala banku.
BPH kupił budynek zlokalizowany przy ulicy Towarowej w Warszawie. Po podziale Bank BPH wynajmował część tego budynku od Pekao i używał jako warszawską centralę.
interia.pl Piątek, 6 lutego (17:14)

Https://wgn.pl - aktualne oferty

Oceń nasz serwis

średnia ocen: 4,3

Ten serwis korzysta z mechanizmów cookies (ciasteczka)

| Polityka Cookies